Weekend okazał się nader i niespodziewanie intensywny. Spędziłam go w dość skrajnych miejscach, w dwóch różnych światach i rzeczywistościach, jakby.
W sobotę pojechałam do Poznania, wedle tego, co napisałam w poprzednim poście. Niewiele brakowało, natomiast, a nie jechałabym wcale. Z bardzo prozaicznej przyczyny.
Obudziłam się bowiem po piątej rano z uciskiem na żołądku i mało przyjemnymi doznaniami, co jest przy tym logiczne :/ Po kilkunastu minutach musiałam wstać, podjąć decyzję co do pozycji usadowienia się w łazience, w której spędziłam kilkanaście chwil :P Nie będę epatować Was szczegółami ;) w efekcie poczułam się na tyle dobrze, że podjęłam wysiłek wyjazdu.
Cóż, początek był dobry, ponieważ dotarłyśmy tam z bratową rano. Tłumów tam zatem nie było, gęsto zaczęło robić się koło południa. Koło południa również, zaczęłam tracić siły, poranne "ablucje" nie przeszły bez echa. Szczęściem w nieszczęściu, w rzeczonym miejscu jest sporo "wysepek", gdzie można przysiąść i odpocząć.
Wkurzały mnie, niestety, ostre światła, głośna muza w niektórych sklepach,
a w opisywanym już kiedyś sklepie sportowym miałam nieprzyjemność natknąć się na tego anglojęzycznego pracownika, nad którym pastwiłam się już na blogu i uczynię to teraz po raz kolejny. Kto nie chce, to niech nie czyta ;)
Dobrze, że weszłyśmy tam na samym początku, kiedy byłam pełna sił i entuzjazmu ;)
Mam ci ja szczęście do tego gościa :( Sklep ów jest dwupoziomowy, albowiem. Poprzednim razem niemota była na dole. Wczoraj weszłyśmy od razu na górny poziom, bo tam znajdował się interesujący nas asortyment i co widzą moje zmęczone od rana oczy i słyszą skołowane uszy? Brawo! Niemotę, jak nawala z innymi pracownikami, w międzynarodowym narzeczu. Młody i dynamiczny zespół, złączony wspólną pracą na rzecz swego pracodawcy, szczęśliwy, jakby im kto do kieszeni narobił nasypał złota, aż przyjemnie było popatrzeć :P Chłopaczki radosne z powodu, że znają perfekt brytyjskie narzecze i mogą sobie je w Polsce utrwalać z, że tak powiem nejtwspikerem, za darmo
i jeszcze im za to płacą, jakkolwiek by to niedorzecznie i nielogicznie nie zabrzmiało!
Dobrze, że nawinęła się dziewczyna, mówiąca po polsku, bo potrzebowałyśmy niewielkiej pomocy w dokonaniu zakupu. Ufff, co za ulga!
Gdyby nie osoby stojące za mną do kasy, to spytałabym się jej o niemotę. Może kiedyś będę miała ku temu okazję, ale chyba nieprędko.
Pod koniec zwiedzania galeryjnego przybytku, usiadłam sobie na jednej z tych dziwnych plastikowych wysp, bratowa weszła do jakiejś ciuchlandii i mogłam poobserwować sobie to mrowie ludzi, które przewijało się w różne strony. Żadnych ekscesów nie zanotowałam. Zauważyłam tylko jedną kłócącą się rodzinkę, na którą składali się rodzice i nastoletnia córka. Ojciec miał jakiś problem, wymachiwał rękoma i coś klarował swej towarzyszce najprawdopodobniej życiowej. Ale po krótkiej chwili udali się razem w określonym kierunku.
Naprawdę z dużą ulgą wsiadłam do pociągu i wróciłam do domu.
A wieczorem szybko położyłam się do łóżka, stawy biodrowe mnie bolały, pomogła trochę gorąca kąpiel, żołądek pobolewał, ale ciepła herbata zaradziła i jeszcze przed północą czułam się już całkiem znośnie.
Nie mam pojęcia, kto sprzedał mi wirusy niestrawności, podejrzewam, że ktoś z rodziny trochę dalszej, gdyż brat mój rodzony zległ wczoraj z tymi samymi objawami. Jego trzymało mocniej i do dzisiaj, a uczestniczyliśmy dwa dni temu w pogrzebie i pogrzebinach naszej ciotki. Jedzenie nie było powodem, bo chwyciłoby też naszych rodziców i całą resztę, nie wczoraj dopiero, tylko już w piątek.
Tak to już z tą rodzinką jest ;)
Dzisiaj czułam się na siłach, by pojechać z chłopem do naszego lasu, na kijki rekreacyjne, czyli mogłam zrobić więcej zdjęć :)) I wolniej szliśmy.
W tym miejscu czuję się bardziej "u siebie". Chociaż i tu spotykamy czasem dziwnych ludzi. Dzisiaj np. dwóch panów w typie "gumisia", którzy w towarzystwie konia zaprzęgniętego do wozu, zbierali gałęzie, obficie przez Ksawerego porozrzucane po lesie tydzień temu.
Koń nie zbierał tych gałęzi, rzecz jasna ;) , tylko ciągnął wóz, na którym owe leżały.
Gumisie popatrzyły się dziwnie na nas - dziwaków z kijkami, my na nich, może mniej dziwnie, bardziej z pobłażliwością dla ich zdziwienia i poszliśmy swoją drogą, uważając, żeby nie zażyć błotnej kąpieli na środku ścieżki.
I kilka zdjęć z naszej wędrówki. Mam nadzieję, że z przyjemnością je obejrzycie.
Na początek - zdjęcie zrobione w tym samym mniej więcej miejscu, w którym zrobiłam inne kilka tygodni temu. Spójrzcie na górę bloga i porównajcie ;)
Kilka późnojesiennych ujęć. Taki las też mi się podoba, mimo pewnej kolorystycznej monotonii :
Dzisiaj weszłam na teren tych opuszczonych budynków, o których też kiedyś pisałam
i zrobiłam kilka fotek. Do środka nie właziłam, mąż odmówił pójścia ze mną. Szczerze mówiąc, ciarki mi trochę po plecach przeszły w tym miejscu, nie z gorączki bynajmniej. Dość niesamowicie tam jest, sama nie wiem, dlaczego.
Jesienna sceneria znakomicie komponuje się z tym miejscem.
Ogólnie, bez grzybiarzy - oszołomów fajnie tam jest.
Po południu zaliczyliśmy jeszcze rodzinną wizytę u mężowskiej ciotki. Mieszka kilkanaście kilometrów od nas, dojazd był szybki i sprawny. Wizyta też ;)
Intensywnie było, nie ma co.
Spokojnego wieczoru życzę :)