poniedziałek, 4 listopada 2019

Zaczął się listopad, czas zatem na

orzeźwiające kąpiele w chłodnych wodach różnych zbiorników wodnych - odkrytych, rzecz jasna. Wczoraj nastąpiło oficjalne rozpoczęcie sezonu morsowego w naszym mieście, w którym to wzięliśmy z Chłopem mym udział. A poza nami jakieś sto ponad innych szaleńców. 
Pogoda była piękna. W sam raz na łagodne wejście w temat i klimat moczenia się w jesienno - zimowych rześkich wodach. Rozpoczął się dla mnie trzeci sezon. I tak widzimy, że coraz więcej ludzi zaczyna morsować, robi się z tego masowy sport, którym można pochwalić się przed rodziną i znajomymi. Tak, jak ja to również czynię 😂
Chociaż u mnie w pracy tylko mnie tak wali w dekiel i wuefistę jednego, ponoć. Nie rozmawiałam 
z nim jeszcze na ten temat. 
I zazdroszczę wszystkim, którzy mają jakiś fajny stawek pod ręką i w każdej chwili mogą sobie doń wskoczyć... 
My musieliśmy podjechać jakieś 25 km w piękne okoliczności przyrody, jakkolwiek w naszym mieście jest zalew stworzony ongiś z płynącej rzeki. Ostatni raz kąpałam się tam....nie pamiętam, kiedy. W latach 80.i to wczesnych, jak mniemam. "Nieszczelne" szamba z pobliskiej wsi zrobiły swoje. 
Teraz jest trochę lepiej, jakkolwiek kąpieliska już nie otworzono. Chociaż zakazu kąpieli nie na. 
W dużo mniejszej grupie zamierzamy wbić się tam w piątkowy wieczór 😉 zobaczymy, co z tego wyniknie. 
W każdym razie - zachęcam do takiej aktywności. To wszystko dzieje się w głowie. 
I kilka zdjęć z wczoraj. Kiedyś prezentowałam już podobne widoki. 




Franio leży mi na nogach, tak się znarowił, że domaga się, by ktoś położył się na kanapie, żeby on mógł ułożyć się do popołudniowej i wieczornej drzemki. 
Ten miauk, słyszany przez pół osiedla... Aż dziw, że żadne TOZ - y się tą niewątpliwą krzywdą kocią nie zainteresowały 😉

czwartek, 31 października 2019

Dla Bonusa




i tych wszystkich moich, i nie moich zwierzaków. 
Dla tych, które stanęły bezpośrednio na mojej drodze, dla tych, które poznałam tylko internetowo, czy w jakiś inny sposób.
Dla Waszych zwierzaków, o których kiedykolwiek czytałam.
A dzisiaj już z nami ich nie ma.
Drugi rok już takie światełko jest dla nich.

Tak szczerze mówiąc, nie wierzę za bardzo w jakieś Tęczowe Mosty, czy w niebo, dokąd po śmierci udają się nasze zwierzaki. To znaczy, fajnie byłoby, gdyby było, ale mi - jako prawie stuprocentowemu niedowiarkowi, trudno w to uwierzyć.
Nigdy żaden z moich zwierzaków mnie nie odwiedził we śnie. A jeśli nawet, to skąd miałabym wiedzieć, że to on, a nie ktoś podający się za niego? Ot, takie zwyczajne dylematy.

O ludzkich zmarłych też pamiętam. Cały rok praktycznie. Bywam na  cmentarzach, gdzie są pochowani, ale bez fanatyzmu. Widzę przez lata, jak niszczeją niektóre nagrobki, albo chowani są na tych miejscach nowi zmarli. I stawiane są kolejne, nowe pomniki. Często wyglądające jak faktyczny pomnik. Ale oczywiście, nie jest moją sprawą, kto i jak wydaje swoje pieniądze. Stwierdzam tylko fakt.

Takich dziwnych kilka dni nastało. 

poniedziałek, 28 października 2019

Niestety

kotek nie przeżył. Został uśpiony dwa dni po operacji.
Tyle dobrego, że się nie męczy i nie umiera w bólu i zżerany przez muchy gdzieś na ulicy.
Ale i tak mi smutno. Nic na to nie umiem poradzić.

poniedziałek, 21 października 2019

Kolejna kocia historia

ale już nie tak radosna, póki co.
A dlaczego ją opisuję? Bo tak.
Zdarzyło się dzisiaj, kiedy byłam jeszcze w szkole. Dzwonek na przerwę przed ósmą godziną lekcyjną. Wyszłam na dyżur, który mam przed wejściem do budynku szkoły. Stoję, świeci piękne słońce, nagle widzę dziewczynę, która niesie małego, czarnego kota. 
Co się okazało? Szła do koleżanki i znalazła to małe nieszczęście na ulicy, przy naszej szkole. Małe nieszczęście nie mogło ruszać łapką, miało mokry tył, jakby się obsikał i na tym zasikanym futrze muchy złożyły jaja. Na szczęście musiało to stać się niedawno, bo larw nie było. Nie miał też widocznych ran zewnętrznych.
Serce mi stanęło, bo tak naprawdę to nie wiedziałam, co robić. Dziewuszka nie z naszej szkoły nawet, ale z rozpaczą w oczach mówi, że przecież nie mogła tego kota tak zostawić. 
Koniec końców, jedna z moich koleżanek dała nam karton dla kota i powiedziała, że trzeba zadzwonić do Straży Miejskiej, albo do schroniska, bo gmina ma obowiązek zaopiekowania się bezpańskimi zwierzętami, kiedy tej pomocy potrzebują. Zadzwoniłam więc do Straży, na szczęście w naszym mieście można się do nich w miarę szybko dodzwonić. Pani strażniczka miejska powiedziała, że zawiadomi schronisko i ktoś po tego kota przyjedzie. Zabrałam więc malucha z kartonem do klasy - akurat miałam lekcję z klasą, do której chodzi dziewczyna, która adoptowała kota spod sklepu, chwilę poczekałam i pani strażniczka mi oddzwoniła, że pan ze schroniska zaraz podjedzie.
Wiem, kto to jest, bo nasza mieścina znowu nie jest tak jakoś duża .... zabrał kota do lecznicy, która ma podpisaną z gminą umowę...
Wieczorem dzwoniłam tam, żeby się spytać, co z kotem ... miał prześwietlenie, złamana kość udowa, będzie miał robiony zabieg operacyjny jutro/pojutrze. I z tego, co zrozumiałam, to raczej 
w Poznaniu. Powinno być dobrze.
Może jutro spotkam pana weta, to może mi więcej powie niż przez telefon i to kilkanaście minut przed zamknięciem lecznicy. 
Wrzuciłam informację na naszą lokalną stronę, ale wątpię, żeby znalazł się właściciel zwierzaka. Zwłaszcza, że ma w perspektywie kosztowne leczenie. Cuda czasem się zdarzają, jakkolwiek tu w to powątpiewam. 
Oby ta operacja się udała, kot nie cierpiał i znalazł najlepszy dom na świecie. 
Oczywiście najlepszy byłby mój, bo serce moje rwie się do tego czarnego futra, ale nie da rady, bo Franio dostałby wścieklicy pewnie. Kotek może mieć około 5-6 miesięcy na moje oko. Jakiej jest płci - nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że kocurek.
Pomyślcie o nim ciepło, proszę.

A tu, u naszej koleżanki blogowej, Hany  - taka śliczna kicia do adopcji. Może ktoś? Jak wiecie, do dobrego domu dojedzie :)


poniedziałek, 30 września 2019

Był sobie kotek,

a właściwie żyje nadal. Tak od razu na uspokojenie dodam.
Od sierpnia? pojawił się na moim osiedlu. Nie bał się ludzi, podchodził do nich, szedł, jakby chciał, żeby ktoś go w końcu zabrał do domu. 
Niestety, nikt go nie chciał. Na co komu taki zwykły biało - bury kot. Mały, z wynędzniałym futerkiem. 
Tak, widziałam go. Ale nie mogłam zabrać go do domu. I jak zawsze w takich wypadkach, zamrażam się, nie czuję, staram się nie myśleć. Nie do końca się mi to udało. 
W końcu kot zaczął przesiadywać pod naszym sklepem spożywczym. Przychodził rano i siedział skulony kilka godzin. Jeść na pewno dostał od kogoś. Ktoś kupił mu jakąś saszetkę, ale nadal nikt go nie chciał.
Tego było już za wiele dla mnie. W dodatku jeszcze dwa inne koty - znajdy szukały domu. Jeden - dokarmiany i zaopiekowany weterynaryjnie przez załogę innego sklepu, a drugi - ktoś go rozpaczliwie ogłaszał na miejscowym portalu. Że kot domowy na pewno, że błąka się w miejscu, gdzie jeżdżą samochody, że miziasty, więc tak prawie na pewno ktoś go wywalił z domu, bo pewnie alergia się nagle pojawiła. Albo państwo sprzedali dom gdzieś tam, przeprowadzili się do bloków, kota wzięli niby ze sobą, ale jak to tak? Kot niewychodzący? Trzeba mu balkon niezabezpieczony otworzyć, albo okno, niech wyskoczy. Może nie wróci i problem z głowy.
Pracuję w szkole średniej. Z prawie dorosłymi ludźmi. Coś kazało mi spytać się w jednej klasie, czy ktoś nie chce kota zaadoptować. Takiego z ulicy, ale w miarę oswojonego, a w ogóle to są trzy do wyboru.
Minął weekend. Maluch nadal przychodził pod sklep. Jednego dnia stwierdziłam, że muszę go sobie dokładnie obejrzeć, porobić zdjęcia, wrzucić do internetu i spróbować znaleźć mu dom. Poszłam więc rano pod sklep z franiową puszką z jedzeniem. Kotek podszedł do mnie, zjadł, co mu podałam, pogłaskać się nie dał jednak. Nic to.
W międzyczasie dowiedziałam się, że pozostałe koty znalazły domy :)
Pojechałam więc do pracy, mam lekcję z klasą, w której pytałam o adopcję, podchodzi do mnie dziewczyna i mówi, że rozmawiała z rodzicami, zgadzają się i ona weźmie kota. Mówię jej, że został taki biedak spod sklepu, mały kociak, na moje oko półroczny. Ona na to, że nieważne. Bierze tego kota w ciemno.
Dech mi zaparło ze wzruszenia, o mało co się nie popłakałam przy uczniach, ledwo wytrzymałam do końca ( to była moja ostatnia lekcja) i umówiłam się z tą uczennicą na konkretne działania. To znaczy, że jak złapię go po południu, to zawiozę do pani wet naszej, żeby stwora obejrzała, zdiagnozowała ewentualnie, rozpoznała wiek i płeć, chociaż na moje oko był to kocurek około półroczny.
Umówiłyśmy się na telefon, że jeśli go złapię, dzwonię do tej uczennicy i ona przyjdzie do gabinetu, żeby uczestniczyć w badaniu, a potem zawiozę ją do domu z kotem. Albo kot zostanie w lecznicy te dwa dni do weekendu, ponieważ dziewczyna mieszka na stancji i nie wiedziałam, czy może mieć tam zwierzęta.
W ten sam dzień rano, wrzuciłam moje zdjęcia do internetu, na lokalną stronę z odpowiednią informacją. Odezwała się do mnie młoda kobieta, która w południe napisała mi, że kot siedzi nadal pod sklepem i jest jakiś dziwny, bo bardzo osowiały i nie chce jeść. Odpisałam, że mam dla niego dom, a jest osowiały bo, albo źle się czuje, albo jest już najedzony.
W każdym razie, zaraz po południu, jak wróciłam do domu, zabrałam transporterek, jedzonko, rękawiczki i ruszyłam pod sklep. Kot tam był. Leżał na widoku, pod krzakiem, zwinięty w kłębek 
i spał. Nie zwracał najmniejszej uwagi na chodzących ludzi, czy psy na smyczy. 
Otworzyłam kontenerek, naciągnęłam rękawiczki, wzięłam karmę do ręki, ludzie stojący obok odsunęli się, żeby nie przeszkadzać i czekali, co dalej.
Kot obudził się w momencie, kiedy chwyciłam go za kark i wzięłam w obie ręce. Nasyczał trochę na mnie, zapakowałam go do transporterka, chwilę się w nim pomiotał, a potem wykonałam telefon do jego przyszłej opiekunki, załadowałam do samochodu i pojechałam do gabinetu. 
Kot miauczał prawie całą drogę, ale mu mówiłam, żeby przestał się bać, bo od tej chwili jego życie się polepszyło. Będzie miał dom, tylko musimy pojechać do pani doktor, żeby go obejrzała, odpchliła, odrobaczyła itd.
Potem patrzył na mnie, a mi serce roztopiło się całkowicie i do końca.
Nie musieliśmy długo czekać na wejście, szybko też przyszła moja uczennica ze swoją koleżanką, weszły do gabinetu ... kotek był trochę wystraszony, ale kiedy pani wet zaczęła go przytulać i głaskać, on zaczął mruczeć i łasić się, domagając się głasków!
Jego stan został oceniony na dobry, wyrudziałe i brudne futerko świadczyło jednak o brakach 
w pożywieniu, dostał więc taurynę, preparat na kark pchły - robaki i pani wet stwierdziła, że kot ma jakieś półtora roku. Mnie on na tyle nie wyglądał, ale ja się na tym aż tak nie znam.
Jego przyszła opiekunka zrobiła maślane oczy na jego widok, powiedziała, że zabiera go do siebie ( potem dowiedziałam się ,że mieszka u jakiejś swojej rodziny, czy bliskich znajomych), naględziłam jej o bezpieczeństwie, oknach, drzwiach ... i ucieszyłam się po raz kolejny, że kot jest bezpieczny w domu, ponieważ pod wieczór spadł rzęsisty deszcz.
Kot spędził noc pod łóżkiem, od razu tam się schował, ale wychodził, kiedy jedzenie pokazywało się w pobliżu. Pierwszy sik był na dywanik, ale opiekunka postawiła mu w tym miejscu kuwetę 
i następne razy już ogarniał, gdzie trzeba się załatwiać.
A na drugi dzień po południu - kotek wyszedł spod łóżka, przewrócił się na grzbiet i zażądał mizianek. Spanko - tam, gdzie jest miejsce kota, czyli w łóżku z nową mamusią. Bawi się, szaleje, przytula. Od drugiego dnia pobytu w domu.
Futerko ma już czyste, ponieważ zaczął się myć, dodatkowo dwa dni po zakropieniu go, opiekunka przetarła kota wilgotną szmatką. Nie ma melancholii i skulonego przesiadywania 
w jednym miejscu.
Mam nadzieję, że tak już zostanie na zawsze.
Jestem pełna podziwu dla mojej uczennicy, która wzięła kota w ciemno, bez względu na wszystko. Myślę, że kot wniósł w jej życie wiele radości, już teraz, a ona go uratowała przed śmiercią. Bo myślę, że dwa, trzy dni i byłoby po zwierzaku. Umarłby ze stresu.
Nie napisałam tego postu, żeby się chwalić, bo nie ma czym. Chciałam podzielić się z Wami ładną historią. Dla mnie się praktycznie skończyła, ale przecież toczy się dalej. Z udziałem byłej kociej bidy spod sklepu i jej Opiekunki.


poniedziałek, 9 września 2019

Chyba mi odwaliło na ... dojrzałe lata

Postanowiłam albowiem rozpocząć staż na tzw. nauczyciela dyplomowanego .... Aby rozpocząć staż, który trwa dwa lata i 9 miesięcy ( ktoś wykazywał się dużym poczuciem humoru, jak to wymyślał to wszystko, przypominam - rok 1999), należy albowiem napisać plan rozwoju zawodowego, wedle wytycznych rozporządzenia ministerialnego. Brzmi świetnie, prawda?
Oczywiście idzie mi to jak po grudzie, jeszcze nic nie napisałam, jakkolwiek podrukowałam sobie jakieś materiały pomocnicze ... bo to są tak naprawdę pierdoły. Tak naprawdę, to nie chodzi 
o jakiś rozwój nauczyciela, tylko o kasę. Tak to widzę.
A dlaczego o kasę, ktoś zapyta? A bo różnica między mianowanym, a dyplomowanym, jeśli chodzi o pensję, to cirka ebaut pińcet plus. Często robią to samo, mianowany nawet więcej niż dyplomowany.
To co, chodzi mi w takim razie o kasę? Też, ale nie do końca. Pogania mnie moje ego, które widzi dyplomowane młodsze koleżeństwo to raz, a często owo poprzestało na fajerwerkach, które wypuściło po stażu na tegoż i na tym koniec. I to mnie już z lekka poderwało. Nie wiem, czy słusznie, ale po pięciu latach bezrobocia, ma człowiek takie różne zachwiania i dziwne przemyślenia. W każdym razie, umowę mam najkorzystniejszą, jaka jest dla nauczyciela, chociaż przed zwolnieniem mnie też taką miałam. Tak nawiasem.

Nie piszę tego, żeby się żalić, tylko pomarudzić sobie ;)
Bo ja nie mam problemów z napisaniem pisma, czy notatki na blogu, czy cuś. Ale ujęcie w słowa tych wymagań z rozporządzenia, to już ekwilibrystyka. Trzeba napisać konkretnie, ale dość ogólnie, żeby potem nie poprawiać tego planu w nieskończoność. To są trzy lata, jakby nie patrzeć.
Ale dość może o tym ;)

Zrobiło się chłodno, więc nasz kot wrócił do domu. Balkon, owszem, ciągnie go i po południu trochę tam siedział, mimo chłodu - aż mnie zadziwił. Kot, rzecz jasna, a nie balkon. Teraz śpi sobie słodko na swoim kocyku, który parzył go w futerko w czasie ciepłych dni. Zaczyna się mecz w piłkę kopaną - tak naprawdę, to skopałabym tyłki tym piłkarzynom i nie zapłaciła, dopóki nie zaczną się bardziej starać. Albo ich pensje oddała siatkarzom, albo koszykarzom.

Nic to, zabiorę się w końcu za rzeźbienie tego planu, piłkarze będą się męczyć, ja również, jestem z nimi całym sercem ;) Wszyscy będziemy się męczyć, zobaczymy, z jakimi efektami.

Do miłego zatem, trzymajcie się ciepło :)


sobota, 31 sierpnia 2019

Mija rok

odkąd nie ma z nami Bonusa. 
I jest z nami Franio.

Zastanawiałam się, czy w ogóle o tym pisać, bo trochę zniknęłam z blogosfery. Tak jakoś trudno się mi było zebrać do pisania i odwiedzania Waszych blogów ostatnio.
Smutek i tęsknota towarzyszą mi, może nie codziennie i nie non stop, ale są. To  irracjonalne, wiem. Bo czasu się nie cofnie przecież.
Franio znalazł się u nas kilka dni po odejściu Bonusa. Jak to wielokrotnie pisałam - nie był dla mnie antidotum na smutek i gdyby nie mój mąż, to kot mieszkałby dzisiaj gdzie indziej. Bo to mąż był inicjatorem adopcji nowego kota. A dlaczego Franio? Może przeznaczenie akurat? Nie wiem.
Franio zmienił się przez ten rok. Tak trochę. Stał się bardziej miziasty i nakolankowy, nie tracąc swojego charakterku. Jego super niania też to zauważyła, a ona ma lepszy wgląd w sytuację.
Krótko po swoim przyjeździe do nas, okazało się, że Franio ma bardzo wysokie parametry trzustkowe. Trudno powiedzieć, czym było to spowodowane. Co oznacza "bardzo wysokie"? A to, że u niego było 15, a norma jest 3. 
Daliśmy mu czas i na dzisiaj jest unormowany. To oznacza, że dostaje specjalistyczną karmę - głównie mokrą, suchą rzadko i co parę dni gotowane mięso kurczaka. Surowe też uwielbia i wystarczy wyciągnąć je w kuchni, to kot od razu przybiega i się go domaga :) Staje na dwóch łapkach i maukoli. Trochę też dostanie, ale bez przesady. Rzyg raz na kilka tygodni. Czasem jest to nabój z kłaków, czasem sama ślina.
Nie lubi past odkłaczających.
Poza tym, mamy kota - zielarza. 
Na balkonie, w szczelinach, zagnieździły się krwawniki i Franio je podgryza czasem. A potem rzyg. Lubi też wrzosy - sprawdzałam, czy nie są trujące. Nie są.
Używa ich w tym samym celu. Leczniczo ;)
Kocimiętki nie rusza. Skubnął czasem lawendę i kozłka. 
Ale największy hit był z aksamitką, po której wywalił z siebie robale. Skąd wiedział? A skąd ja wiedziałam, żeby je kupić i na balkonie postawić? 
I przytyło się mu. Ale nie jakoś bardzo mocno. Waży jakieś 4 kg.
Nie lubi jeździć samochodem. Miauk jest przez całą drogę. U weta też nie lubi, jak mu się grzebie tu i ówdzie, albo maca. Zaliczył torbę i różowe majty na głowie, ale o tym już pisałam.
Od pierwszego dnia wiedział, gdzie kot śpi ;) Na człowieku :)) Chociaż teraz ma na grzejniku wiszące legowisko, które bardzo lubi i w nocy tam śpi. Tzn.część tej nocy, bo reszta jest na człowieku ;) A w czasie upałów - na balkonie.
Kuweta - bezbłędna.
Miał kot naprawdę ogromne szczęście w całym nieszczęściu, że mógł zostać złapany i znaleźć nowy dom. Bo jak zgubiony został stary - tego nie wiemy. Wiemy tylko, że był. 


Tak Franio sypiał sobie, ale teraz już nie. Niania wysnuła teorię, że może przez to zapalenie ucha??

Franio kocha słoneczko miłością wielką :) Ale w godzinach największego upału na balkonie, kot chowa się do transporterka, który stoi w mieszkaniu za kanapą. ( Pamiętacie post o pożarze?)

I nasza czarna pantera - kilka miesięcy był już u nas ,zdrowy i radosny .... chyba ... bo przecież też stracił dom.

Cóż, wracamy więc do pracy. Mam ją, a wtedy był to dla mnie bardzo trudny czas - zawodowo. 
I kiedy się polepszyło, kot odszedł ...

Cóż, życie płynie dalej, sobota, gorąco na dworze, myślami jestem już w robocie ;) W tym roku dostałam wychowawstwo ....zobaczymy, jak to będzie i co się z tego chaosu, jaki panuje na początku roku szkolnego, wyłoni.

środa, 31 lipca 2019

Porządne porządki??

Niektórzy mówią "porzomne". Też ładnie :) Bardzo lubię zresztą, gwary i takie różne smaczki językowe.
Lipiec nam przeleciał, w międzyczasie rocznica bloga, jakoś na początku miesiąca była, 6 lat minęło, jakkolwiek trochę rozpędu straciłam. Ale dobra ...
Miałam i mam postanowienie takie, że w końcu i wreszcie pozbędę się z mojego domu niepotrzebnych rzeczy, w tym kurzu. Zaczęłam plan ów realizować, idzie mi dość ciężko, przyznam. Ale jakieś efekty są. Nie jestem do końca zadowolona, nic na to nie poradzę, że brakuje mi cierpliwości.
Wywiozłam wór papierów do spalenia, drugi - większy wywaliłam do kosza na makulaturę, poluzowało się w szafce jednej i czterech szufladach, które były naładowane różnościami tak, że różności owe same z nich wyskakiwały niemalże. W wyniku selekcji, z czterech naładowanych szuflad zrobiły się dwie, jedna pół i jedna wolna. W szafce podobnie. Pokażę zresztą zdjęcia, żeby się trochę pochwalić, trochę może zmobilizować do dalszych działań ...
Wczoraj -szafa ubraniowa i pełen worek rzeczy do oddania lub wyrzucenia. W szafie niby luźniej ;) kot zaglądał tam po porządkach, coś mu nie pasowało. Dzisiaj było już ok. Wcisnął się do środka, umościł, może kłaczyć dalej ;)
Tak, jak pisałam, cierpliwości u mnie ostatnio za grosz. Pogoda, zmęczenie, wyłażący stres wieloletni, menopauza?? Może wszystkiego po trochu, stąd takie tam postoje. Nic na siłę, dotarło to do mnie w końcu. Jak się lat kilka coś zbierało, to nie usunie się tego w ciągu kilku dni. Takie cuda to tylko w programie o perfekcyjnej pani domu, który zresztą lubiłam oglądać. Ja i moje mieszkanie doskonale wpisalibyśmy się w konwencję, tak poza tym ;) Łącznie z łzawą opowieścią i prawdziwym, nieudawanym płaczem, jak to w każdym z odcinków było.
Przemiany doznały też szafki kuchenne i blaty. Nie mam, niestety kredensu, do którego mogłabym wstawić szkło, jak to w każdym, szanującym się domu być powinno ;) :)), w szafkach zajmuje to dużo miejsca .... nabyłam zatem kartony i powkładałam tam np.kieliszki, zostawiając sobie ich kilka, żeby były pod ręką. Od razu więcej miejsca ;) Na blatach też stały różne rzeczy, jakieś herbaty, kawy, zorganizowałam im inne miejsce. Trochę dziwnie mi ta pustka wygląda, ale przyzwyczaję się ;) 
Sprawa jest rozwojowa, zresztą i pewnie się jeszcze wiele pozmienia.
A tak z innej beczki .... pochwaliłam Frania, że taki grzeczniejszy się zrobił i nas nie budzi. Taaaa ..... Wieczorem i w nocy robi się chłodniej, to i kot ożywia się....
Od piątku będzie z ciocią - nianią, bo my w końcu wyjeżdżamy. Nad morze ... tym razem chcemy być trochę dłużej i więcej pojeździć po Wybrzeżu. Zobaczmy, jak się uda.

To teraz trochę zdjęć ;)


Taka sobie szafeczka, otwieram i wszystko leci z niej


Wyrzucam wszystko na stół - czegóż tu nie ma!
Stare paragony z 2015 roku ...

Otwieram białe, kartonowe pudełko i co tam mamy? Rzeczy do przeżycia niezbędne?
Faktycznie niezbędne i do życia konieczne przez tyle lat.
A pod nim? 
Też jakiś niezbędnik!

Koszulki może już nie mam ;)

Tak więc zatem ;) widać, jak bardzo są mi te "skarby" potrzebne. Nie wiem, dlaczego to przechowywałam.
Ale już ich nie ma. Miałam w szafce tej moją pracę licencjacką i magisterkę. Włożyłam je do kartonu, ale tak sobie myślę, że je wyrzucę, bo nie są mi potrzebne. Oprawione też nie są, licencjat jedynie jest zbindowany.

Koniec końców, rzeczona szafka wygląda tak:


 Może nie są to dokonania na miarę Nobla, ale cóż ... Każdy ma swojego tak na dobrą sprawę.

Przed wyjazdem muszę jeszcze ogarnąć sypialnię, kupiliśmy nową półkę na pierdulitka ( czyli figurki kotów), wiszącą, żeby łatwiej było wjechać odkurzaczem. Franio z lekka zaniepokojony, co się w domu dzieje, chyba nie lubi zmian, tak mi się wydaje. Ale coś musi czasem zmienić się, jakieś feng -shui domowe. Tak to osobiście czuję i odczuwam wewnętrzny imperatyw do przeprowadzenia tych zmian.

Trzymajcie się ciepło, do zobaczenia ♥♥♥

poniedziałek, 22 lipca 2019

U mnie na gumnie, czyli krwawe zbiory

Nic odkrywczego nie napiszę, stwierdzając, że czas leci jak zwariowany, mój ostatni wpis pojawił się w czerwcu, a tu już po połowie lipca. W tej chwili mogę powiedzieć, że mam pełny urlop, bo nie ciążą na mnie żadne obowiązki zawodowe. Jak dobrze pójdzie, to do końca sierpnia, a jak niedobrze, to do 19-stego, gdyż dzień później zaczynają się matury poprawkowe. A skoro matura, to muszą być o komisje. U nas w szkole kilku osobom powinęła się noga i pewnie będą chciały jeden przedmiot poprawić, do czego mają pełne prawo.
Wracajmy jednakże do tematu.
Tytuł - mam nadzieję ,że zaintrygował Was. Ciekawa jestem Waszych pierwszych skojarzeń po jego przeczytaniu ;)
Spieszę zatem wyjaśnić, że chodzi po prostu o piękną roślinkę, traktowaną często jak chwast, 
a cenną pod względem ziołoleczniczym, czyli o krwawnik.
Na działce mamy go mnóstwo. A, że nie jesteśmy fanatykami równiutkiego trawniczka, skoszonego pod linijkę i obowiązkowo co tydzień, to roślinki nieśmiało, ale gromadnie podniosły łebki i pięknie zakwitły. Żal kosić ;)
A dlaczego zbiory?
Czytałam kiedyś teorię, która mówi, że jeśli ktoś z mieszkańców - właścicieli danego ogródka ma jakiś problem zdrowotny, to na tym ogródku pojawiają się zioła, które są na daną dolegliwość...
A, że chłopu mój ma problemy z krwią ... ja gardłowe ... hmmm .... Zobaczmy zatem, na co działa krwawnik.
Doktor Różański, zielarskie guru w Polsce dla wielu zajmujących się tą dziedziną, człowiek ogromnej wiedzy i kultury jednocześnie, opisuje krwawnik bardzo dokładnie i wnikliwie - zajrzyjcie sobie w ten link.
Krótko napiszę zatem, na co działa krwawnik, opierając się na jego artykule:
- stany zapalne przewodu pokarmowego - wszelakie
- układ oddechowy: odkażająco, rozkurczowo, przeciwkaszlowo
- stany zapalne skóry, również problemy z włosami
- żółciopędny, odtruwający organizm
- uspokajający
- obniżający ciśnienie, 
- przyspieszający krzepnięcie krwi, 
- zmniejszający bóle miesiączkowe, 
- uspokajający ...
tutaj możecie poczytać artykuł i blog mojej znajomej zielarki, ma dziewczyna niesamowitą wiedzę w tej dziedzinie i pięknie pisze również o krwawniku. Organizuje też warsztaty zielarskie, na jednych byłam, dwa lata temu. 
Również zwraca uwagę na działanie odtruwające krwawnika ... Poza tym jest to zioło dla kobiet. Jak sama nazwa wskazuje ;)

Wracając zatem do mojego ogródka, zaczęłam robić napary ze świeżego ziela krwawnika. 
Do tego dodaję suszonego bluszczyka kurdybanka, poprawia smak napoju, można dodać miodu. Ja piję bez ;)
I tak sobie popijamy prawie codziennie po szklaneczce. Trudno mówić u mnie o jakichś spektakularnych działaniach, ale ... moczopędny jest i to bardzo ( odtruwanie organizmu ). Poza tym, zaczęło się coś dziać z gardłem, wydzielina, jak przy przeziębieniach ( odtruwanie, odkażanie?) ...
Wiadomo, że przy stosowaniu ziół trzeba uważać, obserwować, najlepiej z kimś mądrym skonsultować. Ja nie biorę żadnych leków, wiec tylko obserwuję, a Chłopu - zobaczymy. Bo on bierze na rozrzedzenie krwi.
Jeszcze jedna rzecz zaobserwowałam ...
Ciekawa rzecz, że krwawnik rośnie u mnie na balkonie, tzn. w tych szczelinach balkonowych 
i Franio, nasz Franio, kot z chorawą trzustką, czasem sobie ten krwawnik podgryza ... a potem następuje rzyg. 
To teraz kilka zdjęć mojego krwawnika z działki:






Teraz w sobotę, zerwałam trochę na suszenie, żeby zimą sobie popijać, albo na wiosnę:



Bo teraz jest najlepsza pora na zbiory, kiedy kwitnie.
Jeśli chodzi o napar, to wrzucam doń całą łodyżkę. Ale susz zrobię chyba tylko z kwiatów i liści.
Czyli muszę jeszcze dozrywać na suszenie, które odbywa się na działce.
I z działki jeszcze trzy zdjęcia, już nie krwawników, tylko:






Jak widać - koper, który zostanie dzisiaj przerzedzony, bo ogórki będą robione, kiszone. Jakieś robalki po nim łażą, ale będą musiały przestać ;)


Poza tym, dość późno wysialiśmy pomidory, to są koktajlowe. Kwitną teraz, zaczęły w sumie, może się doczekamy. 
I po poprzednich właścicielach zostały stare nasiona i też, późno, bo późno, wysiałam ogórki :)) wzeszły trzy. I tak były już przeterminowane, nasiona znaczy się ;). Ciekawe, czy zdążą wydać jakikolwiek plon.
Ale, tak, jak pisałam - u nas bez napinki, że coś być musi. Nie traktujemy działki jako przykrego obowiązku, bo to nie ma sensu.
To tyle na dzisiaj. Zdjęć mam porobionych na kilkanaście kolejnych wpisów, tylko żeby chciało się mi je robić. 
Zabrałam się za sprzątanie, czyli wywalanie różnych papierów, zostało mi 5 szuflad. 
I zakończyliśmy z sukcesem kurację Frania. Uszka są czyste i niech tak już zostanie.

Do miłego wszystkim Wam ♥♥♥

niedziela, 30 czerwca 2019

Kocie fochy i nie tylko

W kwestii podawania kotu maści do uszu jest coraz gorzej. Kot dostaje wścieklicy, wyrywa się i trudno go utrzymać, syczy, miauczy jakbyśmy mu wielką krzywdę robili. Dziś ręce mi opadły i się z lekka podłamałam. Jeśli miałoby to trwać jeszcze dwa tygodnie, to nie wiem. Jutro jadę z nim do weta, ma mieć podaną tabletkę na odrobaczenie, drugą porcję i mam nadzieję, że ustalimy jakiś model dalszego postępowania. Mam na tę chwilę dosyć. 
Oczywiście, są gorsze problemy, ale z drugiej strony jestem za tego kota odpowiedzialna i nie chcę bujać się z nim po weterynarzach i behawiorystach... A może przesadzam znowu. 
Z tego gorąca w głowie się człowiekowi miesza. 
Poza tym mam w jakiś dziwny sposób pogryzione stopy, wygląda to bardzo dziwnie, trochę jak...no właśnie nie wiem nawet, jak to opisać. Nie wiem, kiedy te ukąszenia powstały, boleć, nie bolą, tylko swędzą straszliwie, jak się tylko zaczynam drapac, najlepiej nie ruszać. 
Najlepiej nie dotykać. Poszłabym z tym do lekarza, ale czy warto? Bo kleszcze to chyba nie były.... Albo meszki, albo mrówki....
No nie mogę już z tym wszystkim...

wtorek, 25 czerwca 2019

Lądowanie u weta i wiśniowy urodzaj

Od jakiegoś czasu zbieraliśmy się do wizyty z Franiem u wetki naszej, która to wizyta miałaby na celu przegląd kota ( paszcza, ząbki, obcięcie pazurków itp.), oraz ewentualne umówienie się na pobranie krwi, żeby sprawdzić mu parametry i lipazę trzustkową, jeśli pani wet widziałaby taką konieczność.
I wczoraj słyszę, Franio wymiotuje. Nic nadzwyczajnego u kota ... zdarza się. Lecę z papierowymi ręcznikami, ścieram i przy okazji omiatam uważnym spojrzeniem te wydaliny ... i co widzę? Nicienie!
Czekam niecierpliwie na Chłopa z samochodem, załadowaliśmy kota do transporterka - o dziwo, obeszło się bez dzikiej gonitwy po całym domu w celu złapania futrzaka i umieszczenia go w ww.
Załadowaliśmy się do samochodu, klima i jedziemy. Rudy drze japę całą drogę, a jakże, dojechaliśmy i hura!! Nikogo nie ma!
Franio do przeglądu, mówię pani wet co i jak, że robale, że proszę o sprawdzenie uszek, paszczy i obcięcie pazurków, bo sobie zaraza nie daje, a nie chcę stosować przemocy w domu.... na robale zaordynowana tabletka, ale najpierw przegląd.
Paszcza - ok., jakoś udało się pani wet rozewrzeć tę franiową i zajrzeć ... dalej uszka. Tu już było gorzej, wyczyściła mu wacikami, a potem sięgnęła głębiej i stwierdziła, że nie podoba się jej to, co wygrzebała  ... mikroskop zatem i ustaliła zapalenie ... a skoro zapalenie, to musi dokładniej do tych uszu zajrzeć, przelało to czarę goryczy, kot absolutnie nie zgodził się na dalsze badania, odmówił współpracy, wskoczył mi na ramię, wczepił się w koszulkę, na pomoc ruszył małżonek 
i pani weterynarz ... ufff, udało się kota ode mnie odczepić bez większych ran drapanych i kłutych ... wokół fruwające kłaki ...
Cóż było robić? Pani weterynarz wyciągnęła torbę, do której zapakowała kota, na głowę założyła mu coś, co przypominało różowe gacie dla niemowlaka - powiedziała, że jak kot ma zakryte oczy, to jest spokojniejszy .... o mójtyborzezielony .... możliwe, że jakiś kot jest spokojniejszy, ale nie Franio, na litość Boga! Kot zawinięty szczelnie w te wynalazki, wyglądał jak baleron, uszy mu tylko wystawały, bo o nie ten cały raban się dział. Pani doktor zabrała się do dokończenia swojego dzieła, czyli spokojniejsze i swobodniejsze doczyszczenie uszu i zaaplikowanie maści 
z antybiotykiem ... to znaczy, miała taką nadzieję, bo Franio, niczym Harry Houdini w okresie swojej szczytowej kariery i umiejętności, rozpoczął proces uwalniania się z majtasów i torby. 
I wiecie, co? Udałoby się mu to bez problemu, bo majty z łebka zrzucił i z torby zaczął się wysupływać, co oczywiście zostało mu udaremnione przez operatorkę, a w nagrodę dostał zabieg obcięcia pazurków i wciśnięcie do gardła tabletki na robale!
Za te atrakcje zapłaciliśmy pani doktor sowicie, sprawiła się dziewczyna wzorowo i z rachunkiem otrzymaliśmy ów lek z zaleceniem, że odtąd my sami mamy kotu go aplikować, przez najbliższe trzy tygodnie, co trzy dni oczyścić mu uszka z wydzieliny ( hhahah) i za tydzień stawić się na drugą aplikację tabletki na robale.
Myślę, że wtedy, za ten tydzień, znaczy się, pani doktor sama mu te uszy wyczyści. Mnie tam życie miłe, malowania zachlapanych krwią ścian nie planujemy, poza tym nie posiadam na wyposażeniu domu tej sprytnej, chociaż nie do końca, torby, o różowych majtasach nie wspomnę ;)
Nadszedł dzisiejszy dzień, pełni napięcia, postanowiliśmy około godziny osiemnastej, zaaplikować Franiowi maść do uszu.
Franio spał sobie słodko na kanapie, a my, niczym para spiskowców, zaczęliśmy działać. Wzięłam maść, przygotowałam ją do akcji, Chłopu nałożył grube, robocze rękawice, które jakimś cudem od kilku dni na wierzchu sobie leżały, chwycił kota jednym, pewnym ruchem, a ja - jedno uszko, drugie uszko, kot się wkurzył, obraził  i zwiał na balkon, na którym było o tej porze jakieś 40 stopni ciepła. Ale misja się powiodła, to najważniejsze, a co będzie jutro, to czas pokaże, na zapas martwić się nie będziemy.

Z tego wszystkiego, upiekłam ciasto z wiśniami, jakby za mało ciepło w mieszkaniu było ;)

Wyszło bardzo dobre, a przepis znalazłam w internecie :)

Do zobaczenia zatem, za kilka dni zdam znowu relację z placu boju.


środa, 19 czerwca 2019

No nie wierzę,

że dziś koniec roku szkolnego. W głowie huczy od codzienności, zajęć, dyżurów, planu, bo trzeba wstać, jechać, iść, zdążyć ... I dzisiaj koniec na tym. Na jakieś dwa miesiące, chociaż nie do końca.
Ale to już drobiazg, przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy człowiek wypada z tego młyna.
Trwają bowiem egzaminy zawodowe - wiem, wiem, nazywa się to inaczej, ale nieistotne. Część 
z nas musi być w komisjach, a część w internacie, rzecz jasna. 
A potem rekrutacja, która trwa do połowy lipca - nie wiedzieć czemu. I też sporo z nas przy tym siedzi. 
Nie wiem, co za szatański pomiot to wymyślił, przyświecała mu pewnie złota myśl, że przecież nauczyciele mają tyyyyyleeeee wolnego, to trzeba ukrócić. Niech siedzą i się wkurzają.
Ja się nie wkurzam, pomiocie. Mam to serdecznie gdzieś. 
W każdym razie, dzisiaj nie musiałam zrywać się skoro świt, tylko spokojnie się uszykuję, a po zakończeniu mam jeszcze dyżur w internacie. Mam jednakowoż nadzieję, że nasi zmęczeni uczniowie, pojadą szybko do domów ;)) Duża część z nich już się zresztą stamtąd wyprowadziła wcześniej.

No nic, zbieram się na zieleniak po ogórki do gara - kupuję u jednej pani, która ma dobre :) 
I przedwczoraj zauważyłam, poczułam najpierw, że już kwitną lipy!! Niemożliwe ... a pachną tak upajająco, że mogłabym siedzieć pod drzewami cały czas. Przebijają nawet smród spalin.

Miłego dnia wszystkim :)

Tulipany już przekwitły, ale zdjęcia zostały - nasz działkowy :)

poniedziałek, 3 czerwca 2019

U mnie na gumnie

Od sierpnia zeszłego roku, dzierżawimy działkę na Rodos. Działka była zaniedbana z lekka, bo właścicielka nie miała czasu i chęci, żeby tam robić cokolwiek. Należała wcześniej do jej rodziców, a ci byli faktycznie pasjonatami... Widać tam ślady świetności 😁
My oczywiście nie zamierzamy uprawiać tam jakichś pracochłonnych grządek, bo bez przesady.... Wśród darni perzu wydaliśmy trzy grządeczki, na których posiane są jakieś rzodkiewki i sałaty... Ale perz nie odpuszcza. No nic, nie należę do osób, które zwracają uwagę na to, co sąsiedzi obok mają 😂 i, że tam żaden chwast nie ma prawa łebka wychylić... 
Bo u mnie, to i owszem, ale tak jak na dokładniejsze porządki w mieszkaniu jeszcze nie nadszedł czas, tak samo na działce - jest w miarę ok., widać, że coś się dzieje.
No i w zamysłach - ma być to ogród angielski. Widziałam, że jeden z sąsiadów ma dokładnie taką samą koncepcję :)))

No to parę zdjęć ze soboty:

Fajnie nie kupować czegoś w sklepie, bo "jest na działce"



Pani babcia sąsiadka ma sporo maków, teraz kwitną i jeden zagnieździł się u nas :)


Nie wiem, co to, ale jakaś trawa ozdobna??

Te "leluje" ( zwrot by Pantera ;)) zasiałam sama

A te zasiały się same. Chyba.


Część rekreacyjna, po której fajnie chodzi się boso :) Trzeba tylko na mrówki uważać.



Walczymy o nie ze szpakami - kto pierwszy ;))

Swieżynka - skalniak na zioła. Zioła kupione jako sadzonki w sobotę.




Strasznie dawno nie miałam z ogródkiem do czynienia, ale fajnie taki azyl mieć. Plusem jeszcze jest to, że mamy blisko na te nasze Rodos. Znam je od dzieciństwa praktycznie, bo czasem na wuefie tam biegaliśmy, albo szło się gdzieś na skróty. Właśnie tamtędy. Mamy też tam studnię 
z czynnym źródełkiem, bo widać, jak woda nachodzi, kiedy się ją czerpie. Kran z wodociągu też mamy. I prąd. I szopkę. Tylko boję się tam sprzątać i wywalać graty, bo nie wiem, jakie niespodzianki tam znajdę. Chłopu już znalazł przy pobieżnym wymiataniu spod stołu - szkielet kota :( 
Pochował go gdzieś pod choinką.
Poza tym - maj mi gdzieś umknął. Rok szkolny się kończy - w sumie ostatnie dwa tygodnie, 
a nawet tydzień, bo oceny wystawiam do końca tygodnia ...
Potem nie mam trzech miesięcy wolnego, bo jakieś dyżur w internacie - egzaminy zawodowe wszak mamy ... i rekrutację. Nie wiedzieć czemu, trwa do 17 lipca .... kiedyś do początku lipca ... a ponoć postęp techniczny poszedł do przodu.

Franciszek Rudolf okupuje balkon - cały dzień i pół nocy. Schodzi tylko na chwilę, w momencie największego żaru ( balkon zachodni). Dzisiaj jeszcze wytarzał się w roboczych spodniach Chłopa mego i leżał na nich jakiś czas. Kolejowy zapach smarów i karbidu działa na niego, jak najlepsza kocimiętka, czy inna waleriana. Widocznie zna i lubi te zapachy z poprzedniego domu/domów??
A ja w piątek miałam usuwany ząb ... kiedyś kanałowo zrobiony, ułamał mi się bardzo nieładnie 
i jedyną opcją było pożegnanie się z nim na zawsze. Obyło się bez chirurgicznych interwencji 
i wielkiego bólu po. 
Czytałam kiedyś, że zostawianie martwych zębów - kanałowo leczonych jest błędem. Bo są martwe i mają negatywny wpływ na organizm ... możliwe. Tylko człowiek woli mieć zęba niż go nie mieć. A dla dentystów - no cóż, ile kosztuje ekstrakcja, a ile leczenie kanałowe?
Właśnie.

Do miłego wszystkim :)