piątek, 28 lutego 2014

Warsztaty pieczenia chleba i STOP na przejeździe kolejowym

Od jakiegoś czasu u mnie w mieście organizowane są warsztaty kulinarne. Prowadzi je dziewczyna, która na co dzień naucza 
w szkole, a poza nią zamienia się w kucharkę, blogerkę kulinarną, uczestniczkę różnych konkursów i warsztatów dla maniaków gotowania.
Takimi warsztatami bardziej zainteresowany jest mój mąż, ale na te chlebowe ja poszłam.
Całe to przedsięwzięcie było niesamowitym wyzwaniem dla organizatorów, bo wiadomo, jak długo trwa wyrobienie i pieczenie chleba, czy bułek. Ale wszystko się udało :)

Grupa nasza liczyła 10 osób, zostaliśmy podzieleni na trzy podgrupy i każda miała zadanie zrobić coś innego, czyli: moja grupa piekła chleb owsiany, druga pszenne bułeczki z nadzieniem, a trzecia chleb z figami i czarnym pieprzem. Prowadząca przywiozła oczywiście słoik żywego zakwasu i zarobiony chleb według jej autorskiego przepisu z żurawiną i wiśnią.
Żebyśmy w przerwach czasu nie marnowali, polecono ;) nam zrobienie past do chlebów, żeby nie jeść ich na sucho.
Co nam wyszło? 

Chleb owsiany, czyli z płatkami owsianymi i na drożdżach


 Ten po lewej jest na zakwasie z orzechami laskowymi i śliwką


 Z figami i czarnym, zmielonym pieprzem - na drożdżach


Nieposmarowany chleb to chleb z żurawinami i wiśniami, a na kanapkach nasze pasty różnego rodzaju


Każdy dostał po zakwasie i po trochu mąki razowej na pierwsze karmienie tegoż


 Chleb z figami był bardzo ostry, ale pyszny. Po pobycie w Czarnogórze bardzo lubię figi, najlepiej świeże i prosto z drzewa niemalże ;)
Poza tym, upieczony został chleb z kminkiem, którego kawałek zjadłam bez wydziwiania i wydłubywania, bo nawet mi smakował. A bułeczki, których nie uwieczniłam, gdyż pożarte zostały ciepłe i w oszałamiającym tempie miały farsz z masła, czosnku 
i pietruszki.
Pasty - różne: z pieczonej papryki i tuńczyka, krabowa z ananasem, z kurczaka i orzechami. Pyszne były :)

A co z tym stopem na przejeździe? Otóż dzisiaj wybrałam się na kijki swoją stałą trasą. Dochodzę do mojego przejazdu kolejowego, a tam z daleka migają pomarańcze i seledyny. Noo, pomyślałam sobie, ciekawe, czy chłop mój też tam działa, 
a pewnie "bimbały" naprawiają, bo wczoraj się zepsuły, na moich oczach zresztą. Zamilkły, gdy na nie spojrzałam ;) Reszta, czyli rogatki i światła działały bez problemu.
Faktycznie. W trójkę tam pojechali, w tym chłop mój, ale to nie wszystko. Dodatkowo stali tam dwaj sokiści i samochód z anteną na dachu, taką satelitarną. 
Podeszłam, oczywiście od razu był tekst, że kontrola się zjawiła :)) Chwilę z nimi postałam, zresztą i tak pociągi dwa jechały 
i rogatki się zamknęły, a przy sokistach nie wypadało wręcz, nieprzepisowo przechodzić przez przejazd ( nigdy zresztą tego nie robię).
Przy okazji dopytałam o ten tajemniczy samochód. Otóż panowie ci ustawili przed przejazdem kamerę i nagrywali zachowanie uczestników ruchu drogowego, gdyż oprócz rogatek znajduje się tam znak STOP.

A skoro jest STOP, to mimo podniesionych szlabanów, powinno się doń stosować. 
Pamiętajcie więc o tym, bo nawet nie zauważycie, a zostaniecie nagrane/nagrani ;) 

Później panowie z kamerą byli u nas na dworcu i nagrali osoby, które nie przechodzą przez tunel, tylko lecą górą przez przejście dla pracowników kolei i osób niepełnosprawnych.
Szkoda, że nie skierowali swych ciekawskich oczu pod wiadukt, bo tamtędy też przełażą, co jest to o wiele bardziej niebezpieczne niż powyższe zachowanie.

Skoro jesteśmy przy tematach kolejowych, to wklejam zdjęcie zrobione wczoraj ( dzisiaj nic nie zrobiłam). Podoba się mi ta lokomotywa :) Poza tym maszynista zatrąbił na mnie ;), tylko nie wiem, jaki miał motyw :))


Miłego wieczoru :) Ostatni weekend karnawału się zaczyna, czy jakoś tak ;)

środa, 26 lutego 2014

Co z nich wyrośnie?

Znalazłam niedawno i niespodziewanie cztery cebulki. Znajdowały się w koszyku, w którym przechowuję pokarm dla nienasyconych stad wróbli i jakieś tam pseudoogrodnicze drobiazgi.
A propos wróbli - już się przekonały, że stołówka zamknięta i przestały przylatywać na balkon. U niektórych z Was czytałam, że mało tych ptaków w Waszym otoczeniu - mało, bo większość przyleciała do mnie ;)

Wróćmy jednakże do cebulek. Po pierwszej chwili zaskoczenia ( a co to takiego? a skąd? a kiedy? a kto je tam wsadził?), 
w głowie mej zapaliła się lampka niczym u Pomysłowego Dobromira i już znałam odpowiedzi na pytania. Co? - śniedek. Skąd? - z doniczki. Kiedy? - dawno. Kto? - ja we własnej osobie.
Kiedyś dostałam tego kwiatka w prezencie, był wtedy w pełni swego rozkwitu. Po przekwitnięciu zostawiłam go w doniczce, po jakimś czasie wypuścił liście i na tym koniec. Liście się wybujały, opadły i uschły. Dopiero wtedy wyciągnęłam je z doniczki, otrzepałam z ziemi i wrzuciłam do wyżej wspomnianego koszyka i tak sobie przeleżały, może rok ... Po ich odnalezieniu, postanowiłam sprawdzić ich gotowość do rośnięcia, urządziłam im hydroponikę, która polegała na wlaniu do miseczki wody 
i włożeniu doń cebul.
Koniec końców, jedna z nich nie zareagowała na bodźce wodno - świetlne, a reszta i owszem.
Teraz wyglądają tak, jak na zdjęciu i ciekawa jestem, co z nich wyrośnie:



A jak mają wyglądać? Tak mniej więcej?

 

Obrazek pochodzi z Wikipedii z tej strony.

Ten mój ma mniej kwiatów, na dłuższych łodyżkach. Sama jestem ciekawa, czy coś z tego wyjdzie :)

Poza tym biorę magnez i chodzę z kijkami w miarę regularnie od dwóch tygodni. W niedzielę byłam z chłopem w lesie i pojechała z nami koleżanka, której w Kołobrzegu wybraliśmy kijki, zmuszając ją niejako do tej aktywności. Pogoda była piękna, zrobiłam kilka kilka zdjęć, którymi się z Wami podzielę:





Z mrowiska wyszły już mrówki, może te najbardziej pracowite, albo te najruchliwsze ;)

A kilka dni wcześniej ustrzeliłam Elfa:



 A towarusek mi trochę zwiał:



A za chwilę idę na chlebowe warsztaty, czyli będziemy piec chleb, jak sama nazwa wskazuje ;) Może jakieś bułki również? Nie wiem. Dawno temu zrobiłam sobie zakwas i upiekłam kilka bochenków. Potem się mi odwidziało, może znowu zacznę? Niedaleko mnie jest młyn, który poszerza ciągle swoją ofertę, więc zobaczymy ....

Trzymajcie się ciepło :)

czwartek, 20 lutego 2014

Zamknięta stołówka

Zamknęłam ją dzisiaj z rozmachem, zostawiając resztki, żeby się nie zmarnowały. Aż sama nie wierzę, że tego dokonałam ;)
Mowa oczywiście o ptasiej stołówce, do której gromadnie zlatywały się wróble z całego miasta chyba ;) A przynajmniej z osiedla. 

Wróble to bałaganiarze, wiadomo, ale stwierdziłam, że niech sobie zimą ptaszki podjedzą, a potem radośnie ćwierkają 
w przyblokowych krzakach. Obficie sypałam więc ziarnem, a one chętnie i szybko się częstowały. Minusem tej całej akcji był koszmarny bajzel na balkonie. Ba, koszmarny, to mało powiedziane. Kosmiczny, ogromny. Na podłodze leżały ziarna, które ptaszkom nie przypadły do gustu, czyli kukurydza ( na szczęście mało jej było w mieszance) i groch, oraz resztki po wydziobanych zbożach. 
Do tego produkty przemiany materii .... Zgarnęłam to czasem miotłą, żeby pranie wystawić i nie nawnosić tego wszystkiego do mieszkania i to wszystko.
Bałaganu dopełniały zeschnięte rośliny w doniczkach, same doniczki ... zdjęć nie porobiłam, bo nie ma się doprawdy czym chwalić ;))
Ale skoro przyleciały już różne stwory, te na "b" również ;) i niemieccy meteorolodzy ogłosili koniec zimy, to trzeba było coś z tym zrobić. Nie powiem również, żebym się do owej roboty paliła, gdyż przerażał mnie ogrom prac do wykonania i nie wierzyłam, że podołam temu w dwie godziny, a nie zajmie mi całego dnia.

Udało się jednakże :)) Udało się i dosłownie w to nie wierzę !! Do tego stopnia sukces ów mnie ucieszył, że postanowiłam podzielić się nim ze światem :)

Wróble przylatują jeszcze zdziwione, że karmnik zniknął, a zostały tylko resztki kulki. Trudno. Koniec sr ...... ania mi po barierkach i płytkach. 
Resztki ziarna wysypię wieczorem koło krzaków i sezon na dokarmianie uważam za zakończony.

Sukcesu dopełni uwolnienie piwnicy od różnych, dziwnych rzeczy, które tam trafiły, nie wiem jak i skąd ;) i wejść już nie idzie. 
To będzie prawdziwe wyzwanie. Balkon przy tym to pikuś ;)

Miłego popołudnia życzę :)

wtorek, 18 lutego 2014

Chłopa chcieli mi zmarnować!

A kto taki? Ano lekarze i farmaceuci. 
W zeszłym tygodniu chłop mój pojechał na wizytę do poradni neurologicznej. To rutynowa wizyta, którą odpracowuje od kilku lat, kiedy to uprzejmy był wystraszyć nas małym udarkiem mózgowym. Na szczęście skutki tegoż zniknęły prawie całkowicie, wizyta ta ma więc na celu wzięcie skierowania na rezonans między innymi. 
Leków żadnych nie brał, tych alopatycznych, pomogły mu leki homeopatyczne i ziołowe. To tak celem wprowadzenia w temat.
Tym razem, pani neurolog zapisała mu pewien lek, który miał na celu "zrównoważyć" mojego chłopa, jak to określiła. Nie będę tutaj rozczulać się nad szczegółami co, jak, dlaczego, bo to mało ważne tak naprawdę. Nie jesteśmy plotkarską gazetą, czy portalem, żeby wywalać na wierzch wszyściutkie wnętrzności ;)

Poczytałam najpierw w necie o tym, nie spodobało się mi to, ale ja jestem walnięta, a chłop dorosły więc cóż .... poszedł do apteki, dostał za jedną receptę i parę złotych na szczęście, dwa duże pudełka z tabletami.
Ulotkę przeczytaliśmy, straszą w niej skutkami ubocznymi, ale przecież nie każdy te skutki ma, prawda?
Wziął chłop kilka tabletek, po jednej na dzień i się zaczęło. Senność, może nie kataleptyczna, ale w ciągu dnia mało komfortowe uczucie, jak nie można się położyć. Potem zaczęło go kłuć coś w prawym lekko tylnym boku, czyli albo nerki, albo wątroba - dawno go nie bolała :P Na twarzy go wysypało, może te klika pryszczydeł jest czymś normalnym u nastolatka, ale nie 
u dojrzałego faceta! Jak doszły problemy jelitowo - gastryczne, zasugerowałam mu zaprzestanie łykania tych trucizn i zwrot ku mniej inwazyjnym metodom. Posłuchał mego głosu rozsądku :) 
To wszystko miało miejsce w ciągu tygodnia!! 

Dzisiaj wzięłam ulotkę i zaczęłam dokładniej się w nią wczytywać, cytując chłopu co lepsze kawałki. Bo co z tego, że zajrzał tam tydzień temu?
I cóż tam znalazłam?
Że należy zrobić testy czynności wątroby przed leczeniem i w trakcie.
Że mogą wystąpić objawy takie jak: senność, osłabienie, nawracające wymioty, bóle brzucha.
Że w rzadkich przypadkach stosowanie tego "leku" może spowodować ciężkie uszkodzenia wątroby, zapalenie trzustki, czasami kończące sie zgonem.
Że - to jest dobre - mała liczba osób, którzy stosowała myślała o tym, żeby się skrzywdzić lub zabić!!
Że rzadko, bo rzadko, ale jednak, może wystąpić przemijające otępienie, stan osłupienia lub letargu, a także dezorientacja.
Że mogą pojawić się obrzęki kończyn, osłabienie słuchu, zwiększenie masy ciała, jak również mimowolne oddawanie moczu.

Od wyboru do koloru, brać, wybierać, na kogo wypadnie na tego bęc...

Quo vadis farmacjo?

Bo ja mam wrażenie od pewnego czasu, że w tym wszystkim nie chodzi o dobro pacjenta, o jego wyzdrowienie, tylko o wydojenie go z kasy i wywołanie u niego przewlekłych objawów, na które będą następne tablety i następne, i następne, i .....
Wiem, walnięta jestem. Na tym punkcie jestem, bo nie wierzę w zbawienną moc większości aptecznych medykamentów.
Wiem, że komuś coś pomaga, czy pomogło, albo życie uratowało. Zdaję sobie z tego doskonale sprawę. Nie mówię, że wszystko jest złe. Nie, skąd.
Tylko czasem niepotrzebnie ludzie trują się różnymi specyfikami, a swoje dolegliwości mogliby zniwelować choćby i samą zmianą trybu życia, dietą, medytacją, czy szczerą i głęboką modlitwą, co na jedno wychodzi, moim zdaniem.
Ale "to nie wchodzi w rachubę", bo wymaga wysiłku, rozliczenia się ze sobą, refleksji, systematyczności, dotknięcia bolesnych spraw.  Prościej jest łyknąć tabletkę. A potem następną, a później robi się z tego cały worek lekarstw i powstaje zombi, otumanione chemią, albo nadmiernie pobudzone. Smutne to, naprawdę.

Wydaje się mi, że najważniejsza jest równowaga w tym całym szaleństwie, którą to równowagę zatracamy, niestety.
Niczym w "Seksmisji" - "Weź pigułkę".

Zdaję sobie sprawę z tego, że część z Was boryka się z problemami zdrowotnymi, czy to własnymi, czy swoich bliskich i z tego, że mało co jest tylko czarne albo tylko białe.

Mnie naprawdę wystraszyła ta ulotka i to, co powoli zaczęło się dziać w organizmie chłopa. Bo do tych jego dolegliwości można podejść inaczej, niekoniecznie sięgać od razu po tak silny medykament. Zbyt dobrze pamiętam chwile po jego wyjściu ze szpitala i naszą bezradność - co dalej z tym wszystkim.
Szkoda byłoby zaprzepaścić to, co udało się osiągnąć.

Trzymajcie się zdrowo :)



niedziela, 16 lutego 2014

Wróble na balkonie i pożar w śmietniku

Przylatują na balkon całymi chmarami. Udało się mi sfotografować je z pewnej odległości :)


Zdjęcie nie jest oszałamiającej jakości, ale trudno.
Bałaganią sraluchy na całym balkonie, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Za jakiś czas stołówka zostanie zamknięta, a ślady ich bytności się usunie.

Wychodząc z domu dzisiaj rano, zaszłam do śmietnika i zobaczyłam to:


Fajne, nie? ;) 
Dzieło to namalowane zostało na płótnie, widocznie ktoś miał dosyć oglądania pożaru w swoim mieszkaniu i tak to "sztuka" trafiła na śmietnik historii i ten dosłowny. Ciekawa jestem, czy ktoś ją sobie zabrał. Mamy tutaj takiego wspólnotowego zbieracza, który oprócz surowców wtórnych, zbiera wszystko, co mu się przyda. Znosi to do garażu, może do swojego mieszkania również - nie wiem.
Mieszka z żoną i synem, który ponoć nadużywa alkoholu. Z drugiej strony, trudno się temu synowi dziwić.
Kiedyś mnie nieźle wystraszył. Siedzieliśmy sobie z chłopem wieczorem w domu i nagle miałam wrażenie, że ktoś gmera 
w zamku od naszych drzwi wejściowych. Chłop, którego zapytałam, nie potwierdził jednakże moich przypuszczeń. Blok jest bardzo akustyczny, więc ktoś z sąsiadów mógł ten dźwięk wydawać swoimi kluczami.
No nic, siedzimy małą chwilkę, a tu dzwonek do drzwi. Poszłam otworzyć, a tutaj ów syn, próbujący otworzyć nasze mieszkanie swoimi kluczami, ściągnąwszy uprzednio buty i postawiwszy je na wycieraczce.
Powiedziałam mu, że się pomylił, gość uprzejmie przeprosił, wdział buty i poszedł do siebie.
Nie mam pojęcia, dlaczego mu się klatki tak bardzo pomyliły, bo nasze nie sąsiadują ze sobą nawet, są niejako na różnych ścianach bloku. Zgadzał się jedynie numer mieszkania.
A swojego klucza nie mógł umieścić w zamku, bo w rzeczonym tkwi zazwyczaj mój.
To ci przygoda ;)

W ostatnim tygodniu nie miałam za bardzo sił na komentowanie Waszych blogów. Czytać, czytałam, gdzieś tam coś napisałam, ale to wszystko, na co było mnie stać. Może w tym tygodniu będzie lepiej.
Zakupiłam sobie preparat magnezowy, bo stwierdziłam, że brak owego może mieć wpływ na ten drastyczny spadek formy. Wiem, że magnez można przedawkować, ulotkę przeczytałam, maksymalnej dozwolonej ilości na dobę nie przekraczam. Zobaczymy, jak nie pomoże, to będę dalej szukać pomocy.
Powodów zaistniałej sytuacji jest kilka, mam tego świadomość, tylko nie do końca potrafię w tej chwili temu zaradzić. 

Miłego wieczoru :)

wtorek, 11 lutego 2014

Pierwsze koty za płoty, czyli spotkanie z Kretowatą

W Pastelowym Kurniku wylicytowałam w niedzielę zdekupażowane kolczyki, których autorką jest Kretowata. Zaproponowała mi 
w komentarzu u Hany i Miki, że może je przywieźć do mnie, mieszkamy niedaleko siebie w zasadzie, jakieś może 50 km. Przystałam na to, jak najbardziej i dzisiaj około trzynastej odczytałam maila od Kretowatej, wysłanego rano, że dzisiaj jej pasuje. Więc jeśli mi również, to przyjedzie. 
Zdążyłam ogarnąć chatę, upiec ciasto kupić jakieś zjadliwe ciastka, przygotować herbatę i witałyśmy się na progu :)

Oprócz wylicytowanych kolczyków dostałam od niej jeszcze coś, czym sprawiła mi naprawdę miłą niespodziankę :)

Jedna strona medalu ;)


A tutaj druga :)


Fajne, nie? Nigdy nie miałam jeszcze kolczyków zrobionych metodą dekupażu, a teraz mam i to dwie pary :))
Nie wiem, kiedy minął nam czas, Krecik spędził/-ła u mnie kilkanaście chwil ;), mnie się wydawało, że godzinkę, może mniej, zegar pokazywał coś innego jednakże. To jest, zdaje się, objaw udanego spotkania :)
Mam nadzieję, że Kretowata wyjechała z podobnymi wrażeniami. Wydaje mi się, że tak :)
A dlaczego napisałam, że pierwsze koty za płoty? Bo to było moje osobiste pierwsze spotkanie z osobą, którą poznałam 
w blogosferze. Wcześniej rozmawiałam przez telefon z Iloną jedynie, te kontakty też są fajne, takie spotkanie twarzą w twarz, to zupełnie coś innego. Mogło się okazać, albowiem, że jestem łysiejącym gościem w wieku 50 plus, w siatkowym podkoszulku 
i typie Simsona ze znanej kreskówki, dajmy na to ;), naściemniawszy przedtem, że to, czy tamto.

Jeszcze raz - publicznie w tym momencie, bardzo Ci dziękuję za Twoje odwiedziny, za niespodzianki, które mi przywiozłaś i za to, że chciało się Tobie do mnie podjechać, niby niedaleko, ale wyprawa na pół dnia była :)

niedziela, 9 lutego 2014

Morskie fotki ;)

Na dzisiaj zaplanowałam post ze zdjęciami. Nie wyczerpuje to oczywiście tematu, coś tam oprócz tych dzisiejszych pokażę jeszcze. Muszę je najpierw wybrać i trochę poprawić ,zmniejszyć itp.

Będzie trochę mew, które bardzo niewinnie wyglądają z daleka. Chociaż i tak są bardziej kulturalne aniżeli te z Australii, o których Ola napisała w komentarzu pod poprzednim wpisem. Tamte atakują ludzi jedzących w smażalniach! 
Ciekawy filmik nagrała Elka - wspomina o nim również pod poprzednim wpisem. Rzecz dzieje się w Szkocji, mewy konkurują z łabędziami o jedzenie, a właściwie z łabędzią rodziną.
A propos tych ostatnich. Czasem z przerażeniem obserwuję, jak ludzie beztrosko podchodzą do tych olbrzymich ptaków. Nie zdają sobie sprawy z tego, że podejście do łabędzicy z małymi może skutkować atakiem. Moja kuzynka kiedyś o mało nie straciła swojej suni, która to psica pływała sobie w jeziorze i nieopatrznie podpłynęła do ptasiej rodziny. Matka zaatakowała psicę skrzydłami i dziobem i o mało co jej nie utopiła. No cóż ... 

To jedziemy ze zdjęciami. Najpierw morze, morze, mewy, częściowo oblodzone falochrony na kołobrzeskiej plaży, oczywiście:





 Hełm Wikinga? Miejski hydrant? Światowid? Nieee, ja z moim chłopem jako jeden cień :))

 Kołobrzeskie molo, poza sezonem można wejść na nie za darmo :) Od maja trzeba płacić, ale nie wiem, ile.

 Jesteśmy na molo, widok na sanatorium Bałtyk. Niedawno zrobiono remont i dobudowano na górze apartamenty dla Vipów. To już teraz wiecie, gdzie zamawiać noclegi, kiedy przyjedziecie nad morze :))



 Trzy powyższe zdjęcia zrobione również z molo.


 Chyba w zeszłym roku, oddano dla spacerowiczów falochron. Długi czas był w remoncie. Mewy chyba lubią żółty kolor. Powiększcie sobie zdjęcie i zobaczcie mewie kakuarium ;) Z jaką regularnością jest wybrudzone ;))
 Kto nie wie co to, niech zajrzy do Pastelowego Kurnika ;)



Do Pastelowego Kurnika w ogóle warto zajrzeć, kto tego nie uczynił przez przeoczenie ;) Dziewczyny szaleją, a to wszystko, żeby pomóc zwierzakom.

Czymcie się ciepło :)

P.S. To mój setny post!


sobota, 8 lutego 2014

W niebiosa wstąpiwszy ;)

Tak, jak napisałam w odpowiedziach do Waszych komentarzy pod poprzednim postem - wróciliśmy szczęśliwie do domu, pociągi spóźnień nie miały, dobre i to, chociaż.
Jakoś tak nam pasowało wyjechać z Kołobrzegu klamotówą, czyli osobowym relacji Kołobrzeg - Poznań, należącym do Przewozów Regionalnych. I to był błąd.
Polityka kolei jeszcze chyba polskich jest beznadziejna. To wiemy wszyscy, ja mam tego jeszcze większą świadomość z racji męża tamże pracującego. PR-ka jest totalnie niedoinwestowana, kompletnie na boku, bo wielu marszałków województw potworzyło koleje np. wielkopolskie, śląskie, czy mazowieckie, mimo, że jednocześnie są właścicielami wspomnianej PR-ki. Kompletna paranoja z tym i jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kasę. Niestety.
Widok w.w. pociągu jest dla mnie naprawdę smutny i rozdzierający. Chociaż określam go mało wyszukanym słowem o pejoratywnym zabarwieniu.
Odkąd zaczęłam regularnie jeździć nad morze w tamte rejony, on zawsze tak samo wygląda. Został jedynie pomalowany, siedzenia zostały wymienione, może nawet i skład jest inny, ale i tak widać koszmarne zużycie i jakieś takie zrezygnowanie.
Po tym przydługawym wstępie - konkrety.
Pociąg krótki, a ludzi sporo, bo to piątek przecież wczoraj był. A ludzie, jak to ludzie. Stali sobie na korytarzu, palili papierochy, bo przecież godzina bez czegoś ciepłego w ustach, to godzina bezpowrotnie stracona, nieprawdaż? A dym ma to do siebie, że wszędzie się wciśnie. Całe szczęście, że drzwi od przedziału dały się zamknąć.
Do pociągu wsiadła grupka młodzieńców w wieku podstawówkowo - gimnazjalnym z opiekunami. Łebki były na obozie piłkarskim. Mieliśmy pecha usiąść za nimi. Gim g.....nom zrobiło się 
w pewnym momencie za gorąco i beztrosko otworzyli sobie okno w czasie jazdy. Rozumku te istoty za dużo nie mają i trudno im było uwierzyć, że im nie wieje, ale nam to i owszem, łeb urywa. Oparło się o interwencję u ich trenera. W czasie jazdy okno było zamknięte, ale na postojach z lubością je otwierali. Ot, takie gimgówna, inaczej ich nie nazwę, wybaczcie tę dosłowność.
Z takimi atrakcjami dotarliśmy do Poznania. Droga dłużyła się mi tak samo, jak do Czarnogóry, gdy dojeżdżaliśmy do celu i dojechać nie mogliśmy, ale tam mieliśmy do przejechania jakieś dwa tysiące kilometrów, a nie dwieście parę.
Za to w Poznaniu, na osłodę, wsiedliśmy do pociągu na miarę obecnego wieku, bo takie na naszej trasie teraz jeżdżą. Nic na boki nie buja, nie trzęsie, cichutko, szybciutko i tak już od ponad roku. Co nas, rzecz jasna, wydelikaciło i wyrobiło wrażenie, że tak jest już wszędzie ;) 
Te tytułowe niebiosa, to oczywiście nasz, lokalny osobowy :))

Miałam chęci zrobienia po drodze zdjęć, na których byłyby budynki stacyjne, ale nie bardzo mi to wyszło. Zrobiłam tylko te. Wieża ciśnień i budynek stacyjny w Grzmiącej zrobione w sobotę, gdy jechaliśmy do, a "Smerf" uchwycony w Kołobrzegu. Tak nazywane są te niebieskie pociągi, kursujące na trasie Kołobrzeg - Szczecin. Fajnie się nimi jedzie :)





A skoro wczoraj uraczyłam Was historyjką o krwiożerczej mewie, a nie zilustrowałam jej, to dzisiaj nadrabiam ten brak ;)




Mewa pierwsza została zrobiona na kołobrzeskim deptaku, na daszku kawiarni, a ta druga - przed naszym sanatorium. Taka nas zaatakowała, może nawet i to była ona ;)
Właściciele tych samochodów wożą szmatki i butelkę z wodą jako stałe wyposażenie zapewne ;) Ten parking przeznaczony jest bowiem dla pracowników sanatorium.
Zaraza wyczekiwała, żeby ktoś jej coś do jedzenia z okna wystawił ;)

To oczywiście nie wszystkie zdjęcia, jakimi zamierzam Was uszczęśliwić ;) Jutro będzie seryjka z morzem jeszcze.

Poza tym, mam dylemat. Będziecie się śmiać, ale co tam, napiszę.
Otóż przedwczoraj ułamał mi się kawałek kija. Nie zauważyłam nawet kiedy i jak. Dopiero, gdy wróciłam do pokoju, chłop mój zauważył brak grota. Dół wygląda tak, jakby został ucięty. Istnieje możliwość wymiany grotów na nowe, kwestia 60-80 złotych za obydwa, albo kupić nowe, a tu można sobie poszaleć ;) Ale mnie interesowałyby takie do, góra 200 złotych. Patrzyłam nawet dzisiaj, co oferuje serwis aukcyjny ;), coś tam można wybrać .... ale te moje stare są fajne, bo lekkie, nie mają jedynie rękojeści z korka, tylko z czegoś sztucznego.
Swoją drogą, fajnie byłoby mieć tylko takie problemy :))

Miłego popołudnia wszystkim życzę :)

piątek, 7 lutego 2014

Post wyjazdowy i o tym, jak nie daliśmy mewie ukraść jedzenia

To już dzisiaj. Powrót do domu po prawie tygodniu laby. Morze żegna nas łzawo i z ponura miną - lubi nas najwyraźniej.
Pokój opuściliśmy jakieś dwie godziny temu, czekamy na obiad, a potem ładujemy się do klamotówy, mając nadzieję, że dowiezie nas szczęśliwie i na czas do Poznania ;)
Żeby osłodzić sobie życie, poszliśmy sobie na kawę i lody - bardzo dobrze smakują zimą, prawda?

Teraz o mewie będzie. Jak wiadomo, mnóstwo ich nad morzem, są bardzo ekspansywne, tworzą wielkie grupy i szukają non stop jedzenia. Osiedle sanatoryjne to dla nich jedna wielka stołówka, 
a kuracjusze je przyzwyczajają, wyrzucając, czy kładąc jedzenie na parapetach. Mewom to pasuje, potrafią wcześnie rano pukać do okien, domagając się śniadania.
Wczoraj szliśmy sobie z obiadu. Na deser dostaliśmy pączki, których to nie zjedliśmy od razu, zawinęliśmy w serwetkę i udaliśmy się do pokoju. Na posiłki chodziliśmy do innego budynku, trzeba było wyjść na zewnątrz, przejść kawałek.
To wyszliśmy. Nagle zza naszych tyłów pojawił się jakiś kształt, zapikował w dół i stanął przed nami, łypiąc groźnie okiem. To była mewa, z tych wielkich taka, fragment dzioba był czerwony, jakby coś, kogoś rozszarpała .... horror normalnie ;)
Za nami szły dwie starsze panie i jedna mówi do nas, żebyśmy uważali, bo skubana czai się, aby wyrwać nam jedzenie z ręki!! Bo ją tak załatwiła dzień, czy dwa wcześniej.
Tego było nam za wiele!! Tupnęłam na zbliżającego się potwora, patrząc jej prosto w oczy powiedziałam, żeby nie ważyła się do nas zbliżać, nie mówiąc już o wyrywaniu nam czegokolwiek z rąk.
Paskuda łypnęła jednym okiem z boczku i strzeliła focha, oddalając się na trawnik.
Do czego to podobne, rozbestwione są, zarazy, jak nie wiadomo co ;)

Tak to było. Wstrząsająca to historia ;)

Mam kilka zdjęć w zanadrzu, ale wrzucę je na bloga po powrocie do domu. Mewy też jeszcze będą ;)

Powoli zbliża się pora obiadowa, miłego popołudnia życzę i do zobaczenia :)

wtorek, 4 lutego 2014

Post słoneczno - fotograficzny

Dzisiaj zaszalałam ze zdjęciami :) Trochę.
Wyszło słońce, które od rana rozświetliło nasz pokój, znajdujący się od strony wschodniej 
z widokiem na spokojną ulicę, oraz częściowo na dworzec kolejowy :)) Słychać nawet zapowiadanie pociągów i same pociągi, co oczywiście nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu - wręcz przeciwnie, napisałabym ;)

Jako, że zabiegi odrobiliśmy do godziny 10., to mieliśmy mnóstwo czasu, który spędziliśmy na łażeniu tu i ówdzie.
To teraz zdjęcia. Będzie ich, jeśli Blogger dopuści - kilkanaście.


Mewy i kawałek mojego cienia ;) Poniżej - mieszkańcy kołobrzeskiej plaży i portu :)


 





I ona - kołobrzeska latarnia morska w dwóch odsłonach, a fotografowana przeze mnie po raz sto piąty ;)



A na koniec - gorąca czekolada z orzechami i świeżym imbirem w pijalni czekolady, nieopodal katedry. Czekolada była dobra, ale niesamowicie syta. Chyba na jakiś czas wystarczy, jeśli 
o mnie chodzi ;)


Co będzie jutro? Nie wiem jeszcze. Pewnie ruszymy z kijkami, po samej plaży to około 10 km, licząc od wejścia niedaleko naszego sanatorium, potem kierując się do hotelu Arka z ruchomą kawiarnią na samej górze i z powrotem, do latarni i od latarni do punktu wyjścia. 
Dzisiaj poszliśmy do miasta, zmuszając niejako naszą koleżankę, która również tu bawi, ale 
w innym hotelu, do kupienia kijków :)) Żeby nie było - koleżanka chce, ale się boi. teraz już nie ma wyjścia. Kilka dni temu określiła się, jakie by chciała, to jej znaleźliśmy :) 

Mam nadzieję, że z przyjemnością obejrzycie zdjęcia :) 
Do miłego :)