niedziela, 10 grudnia 2017

Dalej o morsowaniu ;)

Zbieram się do napisania jakiegoś posta, ale coś mi się nie chce ;) 
To się pochwalę, że nadal znajduję upodobanie w moczeniu się w zimnej wodzie, przy niskich temperaturach powietrza. A robi się coraz chłodniej, dzisiaj miałam przez jakąś chwilę lekkie zwątpienie, czy jechać, a czy wejdę, a może lepiej nie jechać ...
Pojechaliśmy.
Słońce zdecydowało się na wyjście zza chmur, więc przyjemniej się człowiek w toni "akwenu" zanurzał. No i jeszcze jedna rzecz dzisiaj była super - nie zmarzły mi stopy !! Bo normalnie miałam je tak zdrętwiałe, że chodzenie aż bolało chwilami, a dzisiaj - nic :)
Niestety nie dlatego, że się uodporniłam, tylko wczoraj pojechaliśmy do stolicy naszej wielkopolskiej, do takiego jednego sklepu sportowego, gdyż okazało się, po sprzątnięciu pierdolnika z blatu kuchennego, że ostała się nam karta podarunkowa za jakieś zawody sportowe, do tego sklepu właśnie.
W sklepie owym zanabyłam specjalistyczne buty do żeglowania ( hahaha, ale to zabrzmiało :))) ja i żeglowanie, z moją chorobą morską na spokojnym jeziorze :))) i do windsurfingu, zapinane na zameczek, z neoprenu i twardą podeszwą, które miały zapewnić mi ciepłe stopy. No i suche, jeśli faktycznie miałabym żeglować i żaglówka nie zanurzałaby się w wodzie ;)
Wyobraźcie sobie, że to zadziałało! Nuszki były mokre, fakt - dziwne nie jest, ale woda w butach 
i materiał utworzyły warstwę ochronną i było mi ciepło :)
Chłopu natomiast, stwierdził w sklepie, że jemu nogi nie marzną i takie buty są mu zbędne, ale po dzisiejszym dniu szybciutko zmienił zdanie i odkupił nowe buty od kolegi, któremu owe za małe były. Tak się akurat dobrze złożyło :)
W wodzie było mi ciepło, żadnej gęsiej skórki nie miałam, potelepało mnie później, ale alkoholem się absolutnie nie dogrzewałam. To, co pisałam w poprzednim poście - absolutnie nie polecam!
Wolę gorącą herbatę i w domu gorący prysznic.

Wyjrzałam za okno - pada śnieg ... nie cierpię zimy :( a jutro czeka mnie cały dzień pracy i jazdy samochodem od samego rana ...
Ehhh, no cóż, jakoś to będzie.

Miłego ♥♥♥

środa, 22 listopada 2017

Foczki i morsy

Ze dwa tygodnie temu, jedna z naszych koleżanek blogowych poprosiła mnie na fejsbuku, żebym coś o morsowaniu napisała ...
A dlaczego o morsowaniu? Dlatego, że zaczęłam w tym roku, ku zaskoczeniu własnemu i innych :)) 
Tak naprawdę to jestem zmarzluch klasy najwyższej, albo prawie najwyższej, zimy nie lubię - niektórzy z Was może pamiętają może marudzenie zimą i radość z upałów itd. ...Zimna kąpiel pod prysznicem? W życiu never, niech inni się katują, ja preferuję cieplutką wodę, albo nawet 
i gorącą.
Z drugiej strony natomiast, dlaczegoż by to miałoby przeszkadzać mi w zimowych kąpielach?
Naskrobałam więc ten tekst, rzuciwszy go w pewne miejsce na fejsie, a potem stwierdziłam, że po drobnej przeróbce na bloga go dać.
Może kogoś z Was to zainteresuje, albo zainspiruje? ;) Albo rozśmieszy?
No wienc od niedzieli jestem pełnoprawną członkinią naszego miejscowego klubu morsów 
i foczek :D Dostałam certyfikat, gdyż już trzy razy kuper w chłodnej wodzie zamoczyłam i od tego momentu mogę kapać się we wszystkich przeręblach, wodospadach i morzach świata ;) 
Gdyby ktoś, nawet w zeszłym roku powiedział mi, że będę w stanie wejść do zimnej wody w listopadzie i to niejeden raz, to kazałabym lekarza zmienić i to szybko.
Cóż, nie mam pojęcia, jak to się stało, ale nabrałam ochoty na morsowanie, bo stwierdziłam po zeszłym roku, dość przeziębieniowym dla mnie, że czas na hartowanie organizmu.
Chłopu mój morsował dwa lata temu, w zeszłym sezonie miał przerwę, a przed tegorocznym stwierdził, że wróci do zimnych kąpieli. A ja na to mu, że pojadę z nim i może też wejdę do wody.
I tak było. Samemu ciężko zmobilizować się, ale z grupą świrusów - jakoś łatwiej.
Nie przygotowywałam się jakoś specjalnie do pierwszej kąpieli. Bo tutaj wszystko chyba w głowie siedzi. I jak jesteś do tego przekonana, to wejdziesz, jak nie, to nie.
A teraz jak to technicznie wygląda, mniej więcej.
Wiadomo - strój kąpielowy, a na głowę czapka, na łapki rękawiczki. Bo przez głowę ucieka mnóstwo ciepła, więc trzeba je zatrzymać, podobnie z dłońmi, jak masz mokre, to ci zimno. Wchodząc do wody się je odruchowo zamacza, a tutaj trzeba ten odruch powstrzymać.
Jak już się człowiek tak ubierze, przed wejściem do wody obowiązkowa rozgrzewka. Trochę biegamy, trochę ćwiczymy, a potem wszyscy chlup do wody. Czujesz zimno, czasem drzesz japę, że ci zimno, po chwili robi się ciut cieplej, siedzisz parę chwil i wychodzisz - pobiegać. Po biegu wskakujesz ponownie do wody, która jest duuużo cieplejsza już :) Znowu siedzisz w niej parę minut - to już od ciebie zależy, ile, wychodzisz pobiegać i znowu chlup.
I my po trzecim razie wychodzimy, warto mieć na brzegu duży ręcznik albo szlafrok, szybciutko się tym owijasz i lecisz się przebierać.
Też szybciutko, bo zimno :D
Ja zaczynam od stupek, bo te mam zazwyczaj zamarznięte.
Później jest ognisko, coś do zjedzenia, do picia, mały piknik, rozdanie dyplomów i jedziemy do domu.
A w domu - zazwyczaj pod gorący prysznic, żeby się dobrze rozgrzać, bo telepie niestety ;)
W niedzielę przegięłam z rozgrzewką .... jako, że Chłopu kierował samochodem, to ja przyjęłam trzy szybkie rozgrzewacze i z nóg mnie ścięło :D naprawdę.
Wsiadałam do samochodu, to miałam lekką mgue i szumek w głowie, ale było mi ciepło :D przed domem wysiadłam sama, na pierwsze pięto weszłam, a  jakże, ściągnęłam buty, kurtkę i .... padłam na wyrko. I znowu było mi zimno.
Prąd rozgrzewa zatem tylko na chwilę, przekonałam się na własnej skórze.
Kotu do mnie przyszedł, się położył obok i tak sobie pospaliśmy jakieś pół godziny. To wystarczyło mi, żeby do siebie dojść.
Tak wienc, nie ma co przeginać z alkoholem na rozgrzewkę, bo owszem - chwila i jest ci ciepło, a potem i tak telepie.
Morsowanie jest prawie dla każdego. Uważać powinny jedynie osoby chore na serce i mające nadciśnienie. Wiadomo - kontrola lekarska i ostrożność wskazane.
A po co się morsuje?
Dla zdrowotności ;) Nie wiem, jak u mnie to wyjdzie i co wyjdzie ...po pierwszej kąpieli miałam katar w połowie tygodnia, ale tutaj stres i zmęczenie zrobiło swoje, a niekoniecznie kompiel ;)
Jeszcze tylko napiszę, że byłam w sobotę w Warszawie na Kongresie Naturoterapeutów - dużo ciekawych rzeczy usłyszałam, ale odnośnie morsowania.
Jeden pan doktor mówił o leczniczym działaniu gorączki i krioterapii. Podczas nich aktywowane są tak zwane HSPS-y, czyli białka szoku proteinowego, które mają uruchamiać procesy naprawcze organizmu.
Wracając do mojego pluskania się w zimnej wodzie - na razie jest fajnie, podoba się mi, na chwilę choćby, człowiek odrywa się od dołów i smutków ... no i odkrywasz u siebie coś nowego.
Bo w życiu, naprawdę w życiu nie przypuszczałabym, że wlezę do lodowatej wody i będzie mi fajnie z tym.
Fakt - poczekajmy na zimę i mrozy, ale nie mam ciśnienia, że coś muszę. Mogę, bo chcę :)
Mam chęć wykapać się w zimowym morzu :))
W lutym jest zlot morsów w Mielnie :)))
A wczoraj, kiedy kąpałam się pod prysznicem, miałam wrażenie, że trochę chłodniejsza woda nie wywołuje u mnie odruchu wycofania się spod niej z gęsią skórką ;)
Tak więc, pożyjemy, zobaczymy, Chłopu mój też się kąpie ... mam nadzieję, że na zdrowie, bo jeśli coś będzie nie tak, to trzeba będzie przerwać zabawę.
Dziękuję za uwagę ♥♥♥

poniedziałek, 6 listopada 2017

Jeśli zadzwoni ....


Zrobiło się z tym moim blogiem zamieszanie ...
Panterze dzwonił antywirus, komputer został zaniesiony do wyczyszczenia, a Panterce dalej dzwoniło.
Dlatego schowałam bloga, żebyście czegoś tam nie złapali, tak bez wyjaśnienia, bo skoro wirusy, to nie ma na co czekać.
Poprosiłam o pomoc naszego blogowego kolegę Baluma i on odkrył, co było przyczyną dzwonienia antywirusów.
Otóż przyczyną był gadżecik - taki czarny kotek. Odinstalowałam i jest spokój. 
Nie dzwoni ani Panterze, która została poproszona o odwiedzenie bloga, ani Balumowi.
Dziękuję Panterko za czujność, a Tobie Balum za pomoc :)

Bardzo, bardzo dziękuję ♥♥♥ 
 

środa, 1 listopada 2017

Tym razem o kotach

Może trochę nietypowy temat jak na dzisiejszy dzień, ale kto powiedział, że ma być wyłącznie cmentarnie?
Zwłaszcza, że zimno, mokro i wietrznie.
Pisałam kiedyś, że kotu nasz sikorkę na balkonie upolował ...sikorka zaplątała się wtedy w siatkę i życie niestety straciła. Za sprawą kota naszego, który fachowo ją uśmiercił i Chłopu u stóp złożył.
Wczoraj zdarzyła się druga historia z sikorką w roli głównej.
Przyjechałam albowiem do domu, około 14, a że słońce pięknie świeciło, otworzyłam balkon, żeby kotu sobie kąpieli zażył. Kot z otwartych drzwi skorzystał, usiadł sobie z boku, zadarł łebek i w jedną stronę intensywne spojrzenie swe skierował. Coś mnie tknęło i wyszłam za nim, żeby zobaczyć, na co on tak się patrzy - wiedziałam, że na pewno na jakiegoś ptaszka.
Spojrzałam i ja, a tam w siatce zaplątana sikorka się szamocze. Kotu jej nie sięgnął, bo za wysoko.
Zaczęłam ją odplątywać, nie ułatwiała mi zadania, wystraszona łapała mnie dziobkiem za palce ... Niestety bardzo mocno się tam uwikłała. Poszłam więc po nożyczki, odcięłam ją razem z kawałkiem siatki, a potem ostrożnie wycinałam żyłkę spod skrzydełek, łapek i szyi. Ptaszyna szarpała się, potem się uspokoiła, kot stawał na tylnych łapkach i miauczał - miał nadzieję na polowanko i przekąskę między standardowymi posiłkami .... chwilę to trwało. Uwolniłam w końcu sikorkę z tych wszystkich żyłek i zaniosłam ją na trawnik przed blokiem. Trochę zmaltretowana była, ale otrząsnęła się i mam nadzieję - odleciała.
Kotu musiała wystarczyć wołowina i saszetka, jej zawartość ;)

Jakiś miesiąc temu natomiast, udało się mi znaleźć domy dla trzech kotków.
Nie sama brałam w tym udział, ale zawsze ;)
Otóż mam na fejsie polubioną stronę naszych weterynarzy. Czasem zamieszczają tam ogłoszenia, że jakieś koty czy psy szukają domu. W czasie wakacji zamieścili informację ,że bodajże trzy kotki są do adopcji. Takie słodkie buraski. Po krótkim czasie został tylko jeden. Informację udostępniłam, cóż więcej mogę zrobić ...
A w jakiś kolejny dzień dzwoni do mnie koleżanka D. i odzywa się do mnie w następujący deseń: "Wiesz, dzwoniła do mnie E., bo chce zaadoptować kota. Najlepiej małego, ze względu na małe dzieci ( jej wnuki). Nie znasz może kogoś, kto ma jakiegoś kotka do wydania?"
Kotków do wydania jest cała masa, ale poleciłam jej ogłoszenie u wetów, a najlepiej, żeby E.tam się do nich udała i wtedy wszystkiego się dowie.
Wynik - burasek ma cudowny dom :) 
Po kilku tygodniach dzwoni do mnie zdenerwowana D. Niedziela, dość wcześnie rano, jedziemy z Chłopem pociągiem na jakieś zawody.
D.mówi, że jest na starym cmentarzu, a tam są dwa małe koteczki - same. I co tu teraz zrobić?
W naszym mieście nie ma tak naprawdę żadnej fundacji, która miałaby pod opieką koty, a rodzime schronisko kotów nie przyjmuje. Wyjątkowo jedynie i na chwilę.
Ona natomiast, nie była w stanie zabrać tych kotków do siebie, ja tym bardziej.
Po jakiejś chwili okazało się, że przyszedł jakiś pan - na cmentarz i powiedział D., że kotki same nie są, jest ich matka, a maluchy są cztery. On kotkę dokarmia.
Dobra, chociaż coś, maluchy nie wyglądały faktycznie na zagłodzone.
Do akcji dokarmiania włączyła się D. i Niania naszego kota. I cały czas miałyśmy w głowie to, żeby przenieść gdzieś te maluchy i ich mamę.
D.skontaktowała się z wetem swojej kotki, on dał jej namiar na swoją pracownicę, która działa w jednej z poznańskich fundacji, ale jak to często bywa, pomocy wielkiej nie uzyskałyśmy. Niestety.
Dostałyśmy tylko klatkę -łapkę, której działanie D.rozpracowała, bo osoba, która tę klatkę dała ponoć nie wiedziała, jak się nią posłużyć. Cóż, bywa ...
Kotki podrosły, mamuśka ich gdzieś zniknęła, a maluchy radośnie sobie po grobach hasały, dokarmiane przez ludzi dobrej woli, w tym przez D. i Nianię.
Wici zostały rozpuszczone, chętnych nie było, pojawiła się jedynie opcja zawiezienia kotków na wieś, do gospodarstwa. Tam miałyby ciepło ( oborę), mleko zapewne, może jakieś inne jedzenie i grupę kilku innych kotów.
Tak, tak, wiem, że te słowa wywołują sprzeciw, że jak to tak można ... ano można, bo było jasne dla nas, że na cmentarzu nie mogły zostać.
W końcu zamieściłam ogłoszenie na fejsie, na stronie naszego miasta, kompletnie zniechęcona ... po kilkunastu minutach odezwała się do mnie dziewczyna z zapytaniem o zdjęcie maleńtasów. Nie miałam takowego, napisałam jej tylko, że są czarne i puchate.
Po wymianie zdań, dziewczyna ta napisała mi, że wezmą kotki, bo mąż jej się też zgodził, ale czy mogłabym je przywieźć do nich. Oczywiście, że mogłam.
Pozostało jeszcze złapać maluchy ... krótko napiszę, że udało się nam to zrobić w kilka sekund. Jakby Ktoś nad tym czuwał.
Potem weterynarz - też długo z D. nie czekałyśmy.
Maluchy miały początek kociego kataru, dostały antybiotyki.
Zawiozłyśmy.
Młodzi ludzie z domem w remoncie, ale z dużym sercem dla zwierzaków. Mieli już dwa trochę starsze kotki, świnię na dożywociu i czekali na kozy. Oraz psica ze schroniska.
Dopóki nie wyzdrowiały i nie przyzwyczaiły się, mieszkały w dużym, nieczynnym pokoju. Miały tam ciepło i jedzenie, oraz ludzi, którzy je oswajali.
Po jakichś dwóch tygodniach, zaczęły hasać po podwórku, zakumplowały się ze starszymi kotkami. 
Może nie jest to idealny dom, taki niewychodzący i z kołderkami do spania, ale mam nadzieję, że jest i będzie dobrze.
Dostałam kilka zdjęć tych maluchów, wyglądają na szczęśliwe i spokojne - dały się z bliska sfotografować.
Zdążyłyśmy przed zimnem, ulewami i obydwoma huraganami.
A co z kotką?
Niania widziała ją na drugi dzień, jak chodziła po cmentarzu i miauczała. A tyle czasu nie było jej widać ... 
Nie wiemy, czy ma jakiś dom, być może ... 
Mam nadzieję dowiedzieć się o nią w pobliskich domach. Dobrze byłoby złapać ją i wysterylizować przynajmniej.
Zobaczymy.

I takimi historiami chciałam się z Wami podzielić.

niedziela, 22 października 2017

Pociągi, pociągi... Dużo pociągów

Dzisiaj więcej zdjęć starych lokomotyw, pociągów i innych ciekawych - jak dla mnie miejsc.
Trochę już mniej ich robię, ponieważ najbliższa linia kolejowa jest zamknięta z powodu remontu, a na dworzec rzadko się wybieram ostatnio.
Ostatni raz pociągiem jechałam tydzień temu. Wybraliśmy się albowiem do stolicy zachodniopomorskiej w celu odwiedzenia rodziny, a wyjazd ten odkładany był już nawet nie z miesiąca na miesiąc, tylko z roku na rok. Niestety nie powiem, że się komfortowo jechało. Spółka Intercity dała ciała. Cóż, do Szczecina jechaliśmy Intercity. Brzmi pięknie, wagon wyglądał nieźle, ale kiedy się człowiek przyjrzał temu i owemu bardziej, to niestety, niestety .... mocno rozluźnione stoliki, z których jeden nie dał się w ogóle podnieść, a drugi to i owszem, na chwilkę, a potem spadł mi na rękę. A potem zastanawiałam się, czemu mnie owa boli.
A z powrotem jechaliśmy TLK ... ehhhh .... z powodów technicznych opóźniony. Kiedy po 20 minutach podjechał, oczom naszym ukazały się dwa wagony, które ciągnęła lokomotywa. Jako, że była niedziela, ludzi sporo, na korytarzu tłok, ciasny przedział - tu nic nowego, bo wagony mają po kilkadziesiąt lat, więc znam je od zawsze. Na szczęście po drodze nadrobił opóźnienie i do Poznania przyjechaliśmy punktualnie, co dla nas miało kluczowe znaczenie, bo przesiadka. A jeszcze wjechał na peron 4b ( kto był, ten wie gdzie), zatem dojście do innych peronów zabiera trochę czasu.
(Pamiętacie może zespół Wanda i Banda i ich piosenkę "Mamy czas"? Teledysk został nagrany właśnie na owym peronie, który zbyt wiele się nie zmienił od tamtego czasu).
Wracając jednakże do tematu. Wsiedliśmy w końcu do pociągu lokalnego i tu już było ok.

No i tak. Skansen Lokomotyw w Karsznicach istnieje już od lat 80. Informacja ta była dla mnie ogromnym zdziwieniem, ale kto miał mi powyższej udzielić na dobrą sprawę. W tamtych stronach byłam kilka razy, ale w celu odwiedzenia licznej zamieszkałej rodziny i ważniejsze były dla mnie starsze kuzynki.
 Znalazłam bardzo ciekawy film - popatrzcie, jeśli macie ochotę.
Film bardzo nostalgiczny, jak dla mnie, bo dotyczy też mojej rodziny:


A teraz moje zdjęcia. Z racji, że skansen był nieczynny, zdjęcia robiłam tylko przez płot. Biedne te staruszki z powybijanymi oknami, z rdzą, czy wyblakniętą farbą, ale dobrze, że od niedawna są ogrodzone i całość przejęło miasto Zduńska Wola, 
a nie jakaś dziwna spółka kolejowa, która ma pierdylion prezesów i gdzieś historię.
Popatrzcie zatem:
Wchodząc do skansenu, od razu zauważamy ten pociąg. Służył do odśnieżania, a obok dźwig:



Idąc dalej, natykamy się na wagonik kolejki linowej i spory mechanizm, który wciągał kolejkę do góry - jest o nim mowa podczas filmu:





Idziemy dalej i za płotem widzimy sporo staruszek, które nie poszły, na szczęście do huty w celu ich przetopienia, tylko stoją sobie i zachwycają różnych kolejowych świrusów ;)







Zwróćcie uwagę na wielkość kół tych lokomotyw. Jedne mają większe, a inne mniejsze. Dowiedziałam się, dlaczego tak wyglądają, od mojego ojca - właśnie w tym dniu, w którym byliśmy w skansenie. Ciekawe, że nigdy wcześniej nie przyznał się do swoich kolejowych fascynacji. Urodził się w Karsznicach i mieszkał przy samej kolei - bloki kolejowe stoją do dziś.
Z okna mieszkania widać było tory i pociągi.
Otóż mniejsze koła mają parowozy towarowe, a większe osobowe. Bo dzięki mniejszym kołom łatwiej pociągnąć kilkadziesiąt wagonów z towarami.
Teraz nie ma to chyba najmniejszego znaczenia, ale dla lokomotyw parowych to i owszem.
Mam nadzieję, że kiedyś zwiedzę skansen tak dokładniej i z bliska.
Jeszcze kilka zdjęć chcę Wam pokazać. Przedstawiają one obrotnicę dla lokomotyw. Ta w Karsznicach jest bardzo duża, nie wiem, czy jeszcze działa, może czasami tak.
Do czego służyła i służy obrotnica? Jak sama nazwa wskazuje - do obracania lokomotyw. Bo jeśli wjechały na stację
z jednego kierunku, a chciały wrócić, to trzeba było coś wymyślić, żeby nie musiano jeździć kilometrami w celu zawrócenia.
W elektrowozach tego problemu nie ma, bo pulpity sterownicze są po obu stronach lokomotywy i maszynista przechodzi sobie z jednego końca lokomotywy, czy pociągu na drugi. Wielu z Was zauważyło z pewnością takie manewry załogi pociągu :))
A piszę o powyższym tak dokładnie, ponieważ kiedyś spotkałam się z pytaniem, jak zawracają lokomotywy. Ano tak :)






I na dzisiaj byłoby tyle. Pociągowych zdjęć mam sporo, wszystkie są bardzo ciekawe ;) Jeszcze Wam napiszę, że w czerwcu jechaliśmy tak zwanym Czerwonym Pociągiem w Szwajcarii, przez Alpy oczywiście.
Ale to już kolejny temat.

środa, 11 października 2017

Co by tutaj ...

po przerwie półrocznej napisać, żeby nie zanudzić tych, którzy tutaj wejdą, w post się zagłębią, a może i komentarz zostawią? Swoją drogą, policzyłam, pół roku mi wyszło i wierzyć się nie chce, że to już tyle czasu...
O czymże mogę napisać ... oczywiście, będzie częściowo o pociągach i kotach.
Pociągami jeżdżę w tej chwili rzadziej, bo nie mam takiej potrzeby póki co. Poza tym, próbuję reaktywować chodzenie 
z kijkami, namówiłam nawet koleżankę na ten proceder, ale i tak chodzimy gdzie indziej, nie na przejazd, tylko do parku 
i nad jezioro. Nad jeziorem jest siłownia, z której sobie lajtowo korzystamy ;) żeby się zanadto nie ponaciągać ;)
Zresztą, linia kolejowa na Warszawę jest w tej chwili zamknięta, ponieważ od czerwca trwa remont tejże. Po co ten remont? Ano po to, żeby podróż z Poznania do Warszawy skrócić o 8 minut, żeby firma szwagra wygrała przetarg, dostając zlecenia, kasując PKP na dużą forsę, po to by firma drugiego szwagra kupiła kolejne autobusy, jeżdżące w ramach komunikacji zastępczej ...
Jeśli jest inaczej, z miłą chęcią powyższe odszczekam na blogu, hau, hau ...

Do rzeczy jednakowoż. 
W sobotę pojechałam z rodzicami na pogrzeb ciotki - bratowej mojej babci, która to bratowa przeżyła cały wiek z hakiem. Udaliśmy się do Zduńskiej Woli, gdzie mieszka duża część moich krewnych, którzy przybyli z Wielkopolski w latach około trzydziestych XX wieku. Pojechali właśnie tam, ponieważ ze względu na budowę wielkiego węzła kolejowego, potrzebowano ludzi do pracy, a z historii pamiętamy, że okres ów to wielki kryzys i bezrobocie. Zostali już na zawsze. 
Z domu wyjechaliśmy dość wcześnie, ponieważ rodzice chcieli odwiedzić dwa cmentarze i groby rzecz jasna. Ten plan został w 100% wykonany.
A potem zostało jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia. Rodzice nigdy tam nie byli, ja tym bardziej. Miejsce szczególne, które wywołało u mnie skrajne emocje. Skansen Lokomotyw w Karsznicach.
Pewnie znane części z Was.
Skąd te Karsznice zatem? Od kilkudziesięciu już lat są dzielnicą Zduńskiej Woli, ale wcześniej była to osobna miejscowość, w której to powstał wspomniany przeze mnie węzeł kolejowy. W tej chwili działa, mimo wielu przemian i przeciwieństw lat 90., kiedy to przestało się opłacać cokolwiek w Polsce produkować i robić.
Ale lokomotywy były przy okazji. Bo tak naprawdę, celem naszym było to:


A po chwili poszliśmy dalej, kiedyś nie można było tam wchodzić. Lokomotywowania ( ciągle istnieje i praca w niej wre), 
a na jej terenie taki obelisk:



Brat mojej babci ze swoim kolegą został w tym miejscu zamordowany przez Niemców. Powieszeni publicznie, po kilku miesiącach spędzonych w niemieckim więzieniu, poddawani torturom. Nie wiedzieliśmy o torturach, przeczytaliśmy o nich dopiero w książce, która została niedawno wydana o karsznickim węźle.
To się w głowie nie mieści, że jeden człowiek potrafi zadać tak potworny ból i cierpienie drugiemu. W imię czego? Kogo?
Postaliśmy w milczeniu i wstrząśnięci, bo co innego usłyszeć opowieść, a co innego na własne oczy zobaczyć miejsce, 
w którym miała miejsce zbrodnia. 
Oboje zostali pochowani na cmentarzu w Zduńskiej Woli. W jednym grobie.

Wszystko się miesza na tym skrawku ziemi. Tragiczna historia naszego kraju, chwalebna przeszłość pięknych lokomotyw, które dumnie przemierzały setki kilometrów, oraz teraźniejszość, bo życie toczy się dalej.
Dzięki grupie zapaleńców, Skansen istnieje, chociaż wiele lokomotyw wymaga remontu. Stoją pod gołym niebem, ale na ogrodzonym terenie. W sobotę było cicho, ponieważ zwiedzanie w ten dzień możliwe jest po uprzednim zgłoszeniu się. Słychać było tylko odgłosy z lokomotywowni, w których odbywały się jakieś przeglądy, czy remonty.

Kilka ujęć zatem:


 W budynku po lewej stronie znajduje się zakład remontowy, a po prawej - pomnik z pierwszego zdjęcia.



 Podeszliśmy bliżej, gdzie stały dwie lokomotywy.


Lokomotywowania - ogromny teren przed, mnóstwo torów, kiedyś musiał być tu duży ruch, dlatego nie wolno było wchodzić na jej teren.





 I budynki biurowe, puste i zrujnowane. Obok budki telefoniczne ...



To nie wszystkie zdjęcia, ale może zostawię je na później. Jeśli ktoś chce sobie o Skansenie poczytać,  zapraszam tu.

O kotach też będzie, w kolejnym wpisie.
Tak jakoś bardzo poważnie mi wyszło, ale inaczej się nie dało.

Do następnego napisania więc.

sobota, 29 kwietnia 2017

To ja się pożegnam

Coraz mniej mnie na blogach od jakiegoś czasu.
Nie mam ani pomysłów, ani sił i chęci do pisania nowych postów. W dodatku przyplątały się kłopoty, a z nimi smutki i złość na siebie za swoje nieogarnięcie i naiwność, oraz na innych za podłe i bezczelne zachowanie.
Chociaż dzisiaj dowiedziałam się, że adrenalina i kortyzol, które wydzielane są w momencie stresu, niszczą nasze śródbłonki, czyli wyściółkę naczyń krwionośnych i limfatycznych. Czym to się kończy - wiemy.
Strasznie to wszystko trudne.
W każdym razie - post ten powisi sobie ze dwa dni, a potem schowam bloga. Likwidować go nie zamierzam, może kiedyś tu wrócę. Nie chciałam znikać bez słowa.
Dziękuję Wam za odwiedziny i komentarze ♥

PS. Na Wasze blogi zaglądać będę, rzecz jasna :)
 

środa, 12 kwietnia 2017

O pomoc poproszę :)

Zbliżają się święta - odkrywcze to nie jest ;)
Mam z powyższym pytanie do Was.
Czy macie jakieś bardzo dobre i sprawdzone przepisy na mazurka??
U mnie w domu albowiem, piekło się i piecze serniki, babki, kiedyś torty nawet, ale mazurków nie. Kilka ładnych lat temu, będąc młodą dziewczyną, jakiś zrobiłam, ale wyszedł mi tak średnio. Mama też próbowała i nic specjalnego się nie upiekło ....
Mam wrażenie jednakowoż, że nie jest to wielkopolska specjalność ...
I znalazłam - nie jest. Możecie sobie tutaj poczytać, jeśli nie wiecie. Z wymienionych tam ciast nie znam ani paschy, ani sękacza - w sensie, że nie jadłam, bo nazwy to i owszem, przyswoiłam kiedyś tam.
U nas w tej chwili pada, ale z kotem musowo było wyjść, bo biedak się w domu sam nasiedział ;) Chłopu bawi od poniedziałku w stolicy Górnego Śląska - już wraca, zresztą.
Najważniejsze, że kolejny tydzień popchnięty, do końca roku szkolnego coraz bliżej i nie ważne, że jak na razie nic innego na oku nie mam. Spłynięcie tratwą w dół rwącej górskiej rzeki jest miłą przejażdżką w porównaniu z tym, co dzieje się w moim obecnym miejscu pracy.
Ale tam - dopiero za tydzień.

A Wy jakie wypieki zamierzacie popełnić na Wielkanoc?? 
Jeśli w ogóle jakieś, bo przecież przymusu i obowiązku nie ma ;)

poniedziałek, 27 marca 2017

Przeżyły

W poprzednim poście napisałam, że kociamiętka, którą otrzymałam od Agniechy, zimy nie przeżyła.
Otóż myliłam się i to bardzo. Przeżyła i ma się dobrze. Nie zauważyłam tego początkowo, gdyż się jej zbyt dobrze nie przyjrzałam ( stała za choinką), zasugerowawszy się suchymi "ogiglami", które z doniczki sterczały. A przy samej ziemi zaczęło toczyć się życie. I super :)
O takie, zobaczcie:


 To zielone stanowi pospolity chwast, znany Wam doskonale, zwany gwiazdnicą, który jest jednocześnie cennym surowcem zielarsko - sałatkowym. Nie próbowałam jeszcze.



 Kozłek ma się doskonale, rośnie jak na drożdżach, będę musiała znaleźć mu inne lokum ;)


A tu kolejne cudo, które zimę na balkonie przeżyło, wystawione na wichry z północy i południa. Takie nieduże bratki, które do późnej jesieni kwitły i jak widać - zamierzają to kontynuować na wiosnę :)

 Kawki i inne wróble mają się doskonale :)

 :)))) Kto wygra?

Kawki odleciały, rzecz jasna :)


Świeża trawa to jest to, perz zwłaszcza, który też ma właściwości zdrowotne. Może bardziej kłącza niż liście, ale kot preferuje liście. Fajnie się po nich pawie puszcza ;)
Empirycznie nie sprawdzałam, tezę mą opieram na obserwacjach kota.

Wiosna w pełni zatem :)


poniedziałek, 20 marca 2017

Czyli, proszę Państwa, mamy wiosnę :))

Wisi ta zima u mnie już dość długo, zebrać się nie mogę do napisania ... ale dość już.
Dzisiaj przyszła do nas oficjalnie, chociaż już od pewnego czasu ptaki świergolą jak szalone, ozimina na polach się zieleni, pąki powoli i nieśmiało na drzewach rosną ...
Zima na pożegnanie zarzuciła u nas wiatrem i deszczem. Ale później zrobiło się całkiem ciepło, trochę słońca nawet wyszło, popadało, czyli nieźle jest.
Kot nasz również wiosnę w ciałku swoim poczuł, ponieważ głośno i stanowczo domaga się wyjścia na dwór. Nie, żeby na balkon nie mógł wychodzić ... ale co tam balkon, nudy jakieś. Niech inni sobie tam siedzą. Bonusy wychodzą na zewnątrz.
Schudł nam kotek w ciągu tych 9 miesięcy od wdrożenia planów zmniejszenia jego wagi, jakieś 1,5 kg. Nasza pani weterynarz stwierdziła, że to również dzięki mokrej karmie, którą kotu nasz od jakiegoś czasu je, nie tykając suchej, bo na ostatnią dostał uczulenia.

Wiosna wiosną, ale problemy zostają stare. Można oczywiście spróbować różnych działań mających na celu oczyszczenie mieszkania ze starych, zimowych energii, pomyć zachlapane okna ( chociaż lada moment będą zakurzone letnim pyłem)
i być może lepiej się poczuć.
Chociaż u mnie w pracy jakieś egzorcyzmy raczej by się zdały i to odprawione przez kilku zaprawionych w bojach egzorcystów. Coś w tych murach musi być dziwnego. Coś we mnie musi być dziwnego, że to tak się dzieje.
Byle do czerwca.
11 tygodni nauki. Policzyłam dzisiaj. Wydaje się dużo, ale z drugiej strony dużo chyba nie jest.

I dwa zdjęcia na koniec.
Agniecha - to waleriana od Cię :) Ładnie zimę przeżyła i odbiła. Kocimiętka natomiast, chyba nie. Jeszcze się jej dokładnie nie przyglądałam, bo porządków na balkonie nie robiłam.
A waleriana się przyda, a jakże :P


To zostało zrobione na dzisiejszym spacerze. Od rana mogłam z kotem wyjść. Nie mógł się zdecydować, czy iść do domu, czy nie, ale dzięki temu mogłam spokojnie z koleżanką pogadać ;)


Udanej wiosny wszystkim życzę :)