środa, 22 listopada 2017

Foczki i morsy

Ze dwa tygodnie temu, jedna z naszych koleżanek blogowych poprosiła mnie na fejsbuku, żebym coś o morsowaniu napisała ...
A dlaczego o morsowaniu? Dlatego, że zaczęłam w tym roku, ku zaskoczeniu własnemu i innych :)) 
Tak naprawdę to jestem zmarzluch klasy najwyższej, albo prawie najwyższej, zimy nie lubię - niektórzy z Was może pamiętają może marudzenie zimą i radość z upałów itd. ...Zimna kąpiel pod prysznicem? W życiu never, niech inni się katują, ja preferuję cieplutką wodę, albo nawet 
i gorącą.
Z drugiej strony natomiast, dlaczegoż by to miałoby przeszkadzać mi w zimowych kąpielach?
Naskrobałam więc ten tekst, rzuciwszy go w pewne miejsce na fejsie, a potem stwierdziłam, że po drobnej przeróbce na bloga go dać.
Może kogoś z Was to zainteresuje, albo zainspiruje? ;) Albo rozśmieszy?
No wienc od niedzieli jestem pełnoprawną członkinią naszego miejscowego klubu morsów 
i foczek :D Dostałam certyfikat, gdyż już trzy razy kuper w chłodnej wodzie zamoczyłam i od tego momentu mogę kapać się we wszystkich przeręblach, wodospadach i morzach świata ;) 
Gdyby ktoś, nawet w zeszłym roku powiedział mi, że będę w stanie wejść do zimnej wody w listopadzie i to niejeden raz, to kazałabym lekarza zmienić i to szybko.
Cóż, nie mam pojęcia, jak to się stało, ale nabrałam ochoty na morsowanie, bo stwierdziłam po zeszłym roku, dość przeziębieniowym dla mnie, że czas na hartowanie organizmu.
Chłopu mój morsował dwa lata temu, w zeszłym sezonie miał przerwę, a przed tegorocznym stwierdził, że wróci do zimnych kąpieli. A ja na to mu, że pojadę z nim i może też wejdę do wody.
I tak było. Samemu ciężko zmobilizować się, ale z grupą świrusów - jakoś łatwiej.
Nie przygotowywałam się jakoś specjalnie do pierwszej kąpieli. Bo tutaj wszystko chyba w głowie siedzi. I jak jesteś do tego przekonana, to wejdziesz, jak nie, to nie.
A teraz jak to technicznie wygląda, mniej więcej.
Wiadomo - strój kąpielowy, a na głowę czapka, na łapki rękawiczki. Bo przez głowę ucieka mnóstwo ciepła, więc trzeba je zatrzymać, podobnie z dłońmi, jak masz mokre, to ci zimno. Wchodząc do wody się je odruchowo zamacza, a tutaj trzeba ten odruch powstrzymać.
Jak już się człowiek tak ubierze, przed wejściem do wody obowiązkowa rozgrzewka. Trochę biegamy, trochę ćwiczymy, a potem wszyscy chlup do wody. Czujesz zimno, czasem drzesz japę, że ci zimno, po chwili robi się ciut cieplej, siedzisz parę chwil i wychodzisz - pobiegać. Po biegu wskakujesz ponownie do wody, która jest duuużo cieplejsza już :) Znowu siedzisz w niej parę minut - to już od ciebie zależy, ile, wychodzisz pobiegać i znowu chlup.
I my po trzecim razie wychodzimy, warto mieć na brzegu duży ręcznik albo szlafrok, szybciutko się tym owijasz i lecisz się przebierać.
Też szybciutko, bo zimno :D
Ja zaczynam od stupek, bo te mam zazwyczaj zamarznięte.
Później jest ognisko, coś do zjedzenia, do picia, mały piknik, rozdanie dyplomów i jedziemy do domu.
A w domu - zazwyczaj pod gorący prysznic, żeby się dobrze rozgrzać, bo telepie niestety ;)
W niedzielę przegięłam z rozgrzewką .... jako, że Chłopu kierował samochodem, to ja przyjęłam trzy szybkie rozgrzewacze i z nóg mnie ścięło :D naprawdę.
Wsiadałam do samochodu, to miałam lekką mgue i szumek w głowie, ale było mi ciepło :D przed domem wysiadłam sama, na pierwsze pięto weszłam, a  jakże, ściągnęłam buty, kurtkę i .... padłam na wyrko. I znowu było mi zimno.
Prąd rozgrzewa zatem tylko na chwilę, przekonałam się na własnej skórze.
Kotu do mnie przyszedł, się położył obok i tak sobie pospaliśmy jakieś pół godziny. To wystarczyło mi, żeby do siebie dojść.
Tak wienc, nie ma co przeginać z alkoholem na rozgrzewkę, bo owszem - chwila i jest ci ciepło, a potem i tak telepie.
Morsowanie jest prawie dla każdego. Uważać powinny jedynie osoby chore na serce i mające nadciśnienie. Wiadomo - kontrola lekarska i ostrożność wskazane.
A po co się morsuje?
Dla zdrowotności ;) Nie wiem, jak u mnie to wyjdzie i co wyjdzie ...po pierwszej kąpieli miałam katar w połowie tygodnia, ale tutaj stres i zmęczenie zrobiło swoje, a niekoniecznie kompiel ;)
Jeszcze tylko napiszę, że byłam w sobotę w Warszawie na Kongresie Naturoterapeutów - dużo ciekawych rzeczy usłyszałam, ale odnośnie morsowania.
Jeden pan doktor mówił o leczniczym działaniu gorączki i krioterapii. Podczas nich aktywowane są tak zwane HSPS-y, czyli białka szoku proteinowego, które mają uruchamiać procesy naprawcze organizmu.
Wracając do mojego pluskania się w zimnej wodzie - na razie jest fajnie, podoba się mi, na chwilę choćby, człowiek odrywa się od dołów i smutków ... no i odkrywasz u siebie coś nowego.
Bo w życiu, naprawdę w życiu nie przypuszczałabym, że wlezę do lodowatej wody i będzie mi fajnie z tym.
Fakt - poczekajmy na zimę i mrozy, ale nie mam ciśnienia, że coś muszę. Mogę, bo chcę :)
Mam chęć wykapać się w zimowym morzu :))
W lutym jest zlot morsów w Mielnie :)))
A wczoraj, kiedy kąpałam się pod prysznicem, miałam wrażenie, że trochę chłodniejsza woda nie wywołuje u mnie odruchu wycofania się spod niej z gęsią skórką ;)
Tak więc, pożyjemy, zobaczymy, Chłopu mój też się kąpie ... mam nadzieję, że na zdrowie, bo jeśli coś będzie nie tak, to trzeba będzie przerwać zabawę.
Dziękuję za uwagę ♥♥♥

poniedziałek, 6 listopada 2017

Jeśli zadzwoni ....


Zrobiło się z tym moim blogiem zamieszanie ...
Panterze dzwonił antywirus, komputer został zaniesiony do wyczyszczenia, a Panterce dalej dzwoniło.
Dlatego schowałam bloga, żebyście czegoś tam nie złapali, tak bez wyjaśnienia, bo skoro wirusy, to nie ma na co czekać.
Poprosiłam o pomoc naszego blogowego kolegę Baluma i on odkrył, co było przyczyną dzwonienia antywirusów.
Otóż przyczyną był gadżecik - taki czarny kotek. Odinstalowałam i jest spokój. 
Nie dzwoni ani Panterze, która została poproszona o odwiedzenie bloga, ani Balumowi.
Dziękuję Panterko za czujność, a Tobie Balum za pomoc :)

Bardzo, bardzo dziękuję ♥♥♥ 
 

środa, 1 listopada 2017

Tym razem o kotach

Może trochę nietypowy temat jak na dzisiejszy dzień, ale kto powiedział, że ma być wyłącznie cmentarnie?
Zwłaszcza, że zimno, mokro i wietrznie.
Pisałam kiedyś, że kotu nasz sikorkę na balkonie upolował ...sikorka zaplątała się wtedy w siatkę i życie niestety straciła. Za sprawą kota naszego, który fachowo ją uśmiercił i Chłopu u stóp złożył.
Wczoraj zdarzyła się druga historia z sikorką w roli głównej.
Przyjechałam albowiem do domu, około 14, a że słońce pięknie świeciło, otworzyłam balkon, żeby kotu sobie kąpieli zażył. Kot z otwartych drzwi skorzystał, usiadł sobie z boku, zadarł łebek i w jedną stronę intensywne spojrzenie swe skierował. Coś mnie tknęło i wyszłam za nim, żeby zobaczyć, na co on tak się patrzy - wiedziałam, że na pewno na jakiegoś ptaszka.
Spojrzałam i ja, a tam w siatce zaplątana sikorka się szamocze. Kotu jej nie sięgnął, bo za wysoko.
Zaczęłam ją odplątywać, nie ułatwiała mi zadania, wystraszona łapała mnie dziobkiem za palce ... Niestety bardzo mocno się tam uwikłała. Poszłam więc po nożyczki, odcięłam ją razem z kawałkiem siatki, a potem ostrożnie wycinałam żyłkę spod skrzydełek, łapek i szyi. Ptaszyna szarpała się, potem się uspokoiła, kot stawał na tylnych łapkach i miauczał - miał nadzieję na polowanko i przekąskę między standardowymi posiłkami .... chwilę to trwało. Uwolniłam w końcu sikorkę z tych wszystkich żyłek i zaniosłam ją na trawnik przed blokiem. Trochę zmaltretowana była, ale otrząsnęła się i mam nadzieję - odleciała.
Kotu musiała wystarczyć wołowina i saszetka, jej zawartość ;)

Jakiś miesiąc temu natomiast, udało się mi znaleźć domy dla trzech kotków.
Nie sama brałam w tym udział, ale zawsze ;)
Otóż mam na fejsie polubioną stronę naszych weterynarzy. Czasem zamieszczają tam ogłoszenia, że jakieś koty czy psy szukają domu. W czasie wakacji zamieścili informację ,że bodajże trzy kotki są do adopcji. Takie słodkie buraski. Po krótkim czasie został tylko jeden. Informację udostępniłam, cóż więcej mogę zrobić ...
A w jakiś kolejny dzień dzwoni do mnie koleżanka D. i odzywa się do mnie w następujący deseń: "Wiesz, dzwoniła do mnie E., bo chce zaadoptować kota. Najlepiej małego, ze względu na małe dzieci ( jej wnuki). Nie znasz może kogoś, kto ma jakiegoś kotka do wydania?"
Kotków do wydania jest cała masa, ale poleciłam jej ogłoszenie u wetów, a najlepiej, żeby E.tam się do nich udała i wtedy wszystkiego się dowie.
Wynik - burasek ma cudowny dom :) 
Po kilku tygodniach dzwoni do mnie zdenerwowana D. Niedziela, dość wcześnie rano, jedziemy z Chłopem pociągiem na jakieś zawody.
D.mówi, że jest na starym cmentarzu, a tam są dwa małe koteczki - same. I co tu teraz zrobić?
W naszym mieście nie ma tak naprawdę żadnej fundacji, która miałaby pod opieką koty, a rodzime schronisko kotów nie przyjmuje. Wyjątkowo jedynie i na chwilę.
Ona natomiast, nie była w stanie zabrać tych kotków do siebie, ja tym bardziej.
Po jakiejś chwili okazało się, że przyszedł jakiś pan - na cmentarz i powiedział D., że kotki same nie są, jest ich matka, a maluchy są cztery. On kotkę dokarmia.
Dobra, chociaż coś, maluchy nie wyglądały faktycznie na zagłodzone.
Do akcji dokarmiania włączyła się D. i Niania naszego kota. I cały czas miałyśmy w głowie to, żeby przenieść gdzieś te maluchy i ich mamę.
D.skontaktowała się z wetem swojej kotki, on dał jej namiar na swoją pracownicę, która działa w jednej z poznańskich fundacji, ale jak to często bywa, pomocy wielkiej nie uzyskałyśmy. Niestety.
Dostałyśmy tylko klatkę -łapkę, której działanie D.rozpracowała, bo osoba, która tę klatkę dała ponoć nie wiedziała, jak się nią posłużyć. Cóż, bywa ...
Kotki podrosły, mamuśka ich gdzieś zniknęła, a maluchy radośnie sobie po grobach hasały, dokarmiane przez ludzi dobrej woli, w tym przez D. i Nianię.
Wici zostały rozpuszczone, chętnych nie było, pojawiła się jedynie opcja zawiezienia kotków na wieś, do gospodarstwa. Tam miałyby ciepło ( oborę), mleko zapewne, może jakieś inne jedzenie i grupę kilku innych kotów.
Tak, tak, wiem, że te słowa wywołują sprzeciw, że jak to tak można ... ano można, bo było jasne dla nas, że na cmentarzu nie mogły zostać.
W końcu zamieściłam ogłoszenie na fejsie, na stronie naszego miasta, kompletnie zniechęcona ... po kilkunastu minutach odezwała się do mnie dziewczyna z zapytaniem o zdjęcie maleńtasów. Nie miałam takowego, napisałam jej tylko, że są czarne i puchate.
Po wymianie zdań, dziewczyna ta napisała mi, że wezmą kotki, bo mąż jej się też zgodził, ale czy mogłabym je przywieźć do nich. Oczywiście, że mogłam.
Pozostało jeszcze złapać maluchy ... krótko napiszę, że udało się nam to zrobić w kilka sekund. Jakby Ktoś nad tym czuwał.
Potem weterynarz - też długo z D. nie czekałyśmy.
Maluchy miały początek kociego kataru, dostały antybiotyki.
Zawiozłyśmy.
Młodzi ludzie z domem w remoncie, ale z dużym sercem dla zwierzaków. Mieli już dwa trochę starsze kotki, świnię na dożywociu i czekali na kozy. Oraz psica ze schroniska.
Dopóki nie wyzdrowiały i nie przyzwyczaiły się, mieszkały w dużym, nieczynnym pokoju. Miały tam ciepło i jedzenie, oraz ludzi, którzy je oswajali.
Po jakichś dwóch tygodniach, zaczęły hasać po podwórku, zakumplowały się ze starszymi kotkami. 
Może nie jest to idealny dom, taki niewychodzący i z kołderkami do spania, ale mam nadzieję, że jest i będzie dobrze.
Dostałam kilka zdjęć tych maluchów, wyglądają na szczęśliwe i spokojne - dały się z bliska sfotografować.
Zdążyłyśmy przed zimnem, ulewami i obydwoma huraganami.
A co z kotką?
Niania widziała ją na drugi dzień, jak chodziła po cmentarzu i miauczała. A tyle czasu nie było jej widać ... 
Nie wiemy, czy ma jakiś dom, być może ... 
Mam nadzieję dowiedzieć się o nią w pobliskich domach. Dobrze byłoby złapać ją i wysterylizować przynajmniej.
Zobaczymy.

I takimi historiami chciałam się z Wami podzielić.