piątek, 27 czerwca 2014

Wrrrrrr .....eszcie!

zawarczała maszyna, wciągnięta na stół, po kilkumiesięcznym przysypianiu pod warstewką kurzu. Niestety, nie było klimatu na takie zabawy, ale w końcu się zmobilizowałam. 
Impulsu do działania dodała mi Liliana z Zapomnianej Pracowni, która wymyśliła razemszycie i to niełatwe - dla mnie, oczywiście. Zaproponowała uszycie tak zwanego bloku, który miał powstać dzięki zszyciu kilku szmatek do kupy ;) Wymyśliła i opracowała wzór tego bloku, którym jest niezbędny atrybut krawcowej, czyli nożyczki ( no dobra, nożyce ;)) Chętnym osobom wysłała co trzeba i wypadało zabrać się do roboty :)
Napiszę w ten sposób - patchworku to ja nigdy nie szyłam. Pół biedy zeszywanie kwadratów, czy prostokątów, a tu figury geometryczne to i były, ale ich wielkość! Na zdjęciu nie widać, że długość nożyczek to 14 cm, a szerokość przy rękojeści - 7. Trochę dłubania było, prucia również, ale jakoś dałam radę :) Idealnie nie wyszło, jestem jednakże zadowolona z efektu. Bo wyszło to, co miało wyjść :)
Lila podzieliła się na swoim blogu kilkoma sztuczkami, dzięki którym szycie takiej malizny było łatwiejsze i możliwsze i nawet osoba kompletnie zielona w kwestii szycia takich bloków, czyli ja, mogła uszyć, co trzeba.
Teraz pytanie, do czego mi taki blok? Do samego mienia? ;) Niekoniecznie. Na pewno gdzieś go wykorzystam, np. wszyję do jakiejś torby na zakupy.
 Oto on:



Wykorzystałam kawałki tkanin, których żal było wyrzucić i się przydały, jak widać.

Poza tym staram się pamiętać o kijkach, kiedy tylko mogę to idę, a jak nie idę, to czegoś mi brakuje.
Trasy nie zmieniam, czyli po osiedlu, do przejazdu kolejowego, kawałek za niego i z powrotem. Dawno nic nie fotografowałam,
a szczególnie pociągi zaniedbałam haniebnie ;)
Napatoczyła się Oliwia. Pod tą nazwą kryje się czeska lokomotywa:


I tyle ją widzieli .....


Coś ciężko się mi dzisiaj zdania układa ... mam jeszcze kilka fajnych zdjęć m.in. zachwaszczonego pola pszenicy, ale pokażę je później, jak przygotuję do wklejenia na bloga.
Dzisiaj tylko stadium rozwoju wrotyczy - dla Orszulki :)


Miłego :)))

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Nasze wrocławskie szwendanie się

Witam po weekendzie :) 
Nasz był ot, taki zwyczajny. Kijki, obijanie się w domu, mecze, wydanie dwóch proszonych obiadów, zakupy ... takie coś też jest mi potrzebne, nie lubię żyć non stop na wysokich obrotach i biegać ciągle niewiadomozaczym.

Dzisiejszy post będzie zawierał dużo zdjęć. To ostatni na temat naszego wrocławskiego weekendu. Zdjęcia zostały zrobione zarówno w sobotę, jak i w niedzielę.

Miłego oglądania :)

Najpierw jednakże podziemia Hali Stulecia. Jak widać - łazienka. Zwyczajna. Ale lustra już niekoniecznie. O dziwo, w tym wkurzeniu, zauważyłam ich niesamowitą głębię.




A tu już Stare Miasto i bazylika świętej Elżbiety. Do środka nie weszliśmy, bo trwała msza.



I się zaczęło zadzieranie głów, żeby obejrzeć cudne kamienice i zastanawiać się nad ich wcześniejszymi mieszkańcami:





Remontowana wieża katedry Kościoła Polskokatolickiego RP pod wezwaniem św. Marii Magdaleny:


Niesamowita architektura wrocławskiego ratusza:


To zdjęcie zostało zrobione już gdzie indziej, trochę dalej od Rynku - co widać po stanie kamienicy.


Skręciliśmy w uliczkę o dziwnej nazwie:



Nie można było non stop dzierżyć zadartej głowy, bo kark ścierpnie. Trzeba popatrzeć w dół, a tam - krasnoludki. Jest ich we Wrocławiu około 300 sztuk, rozbiegły się po całym mieście, znaleźliśmy kilka z nich:










Każdy z nich ma chyba jakieś imię, na magnesach widzieliśmy, kupując Kolejorza. Nie trafiliśmy na niego jednakże podczas naszej wędrówki.

To mnie zachwyciło i natychmiast pomyślałam sobie o Hanie, Mnemo i innych koleżankach blogowych, mających ogródki, działki, czy też Czacze w pobliżu :)






Tak nawiasem mówiąc, znalazłam dzisiaj w naszym śmietniku kosz na pyry w stanie idealnym, wymagającym lekkiego oczyszczenia, bo służył komuś jako doniczka na kwiaty. Ciekawe, że od razu na myśl przyszło mi powyższe określenie tego koszyka ;) Zabrałam go oczywiście bez namysłu :))

A co jeszcze widzieliśmy?


To słynny most z kłódkami, które zakochane pary wieszają na wieczną miłość. A kluczyki wyrzucają do Odry. Też swoją powiesiliśmy :)



W oddali katedra. Też jej nie zwiedzaliśmy, bo msza w toku była ...


Most Grunwaldzki, przy którym zakończyliśmy naszą wędrówkę:


Tutaj kilka osobliwości:

W sobotę na przemian padało, świeciło słońce, a wieczorem oba zjawiska wystąpiły naraz, z czego wyniknęło zjawisko trzecie:



 Jak się szuka, to się znajdzie ;) Kolejka przy Muzeum Sztuki Współczesnej. Zdjęcie zrobione z tramwaju:


To na Rynku:


Ciekawe, ile osób zauważyło, że Maryna ma zeza? ;)


Ważka budzi grozę:



Po tych wszystkich atrakcjach dojechaliśmy, jak pamiętacie do Gosi i powoli nadszedł czas pożegnania z Wrocławiem:





Do zobaczenia :))

Kto obejrzał i przeczytał szfystko? Gratulacje :) Klasówki robić nie będę ;)

środa, 18 czerwca 2014

Wielkopolskie skneruski w podróży, czyli co zrobić, aby ta choć trochę się zwróciła ;)

Mam nadzieję, że tytuł Was trochę chociażby zaintrygował ;)
Właśnie - co zrobić? Postaram się o tym napisać, może ktoś skorzysta.

Otóż inicjując akcję pozbywania się nieużywanych i niepotrzebnych rzeczy z domu, wygrzebaliśmy z piwnicznych czeluści gofrownicę. Nie żadne tam chińskie badziewie, tylko porządną, metalową, ciężką jak diabli, wyprodukowaną w Polsce, mającą jeszcze opcję wymiany wkładu do pieczenia gofrów na wkład do pieczenia ryb, czy kanapek na ciepło na ten przykład. Otrzymaliśmy ją w prezencie ślubnym, a że stażu jakiegoś oszałamiającego nie mamy, to przeleżała tylko osiem lat, ani razu jej nie użyliśmy, bo nie było takiej potrzeby. Tak na dobrą sprawę, nasza gofrownica nadawałaby się bardziej do małej gastronomii niż do użytku domowego.
Poszła więc na pierwszy ogień. Chłop ją obfocił, zaproponowaliśmy przyzwoitą cenę i wystawił ją w necie na widok publiczny. Preferowaliśmy odbiór osobisty, bo koszty przesyłki byłyby dość wysokie, z racji wagi i dwa dni nic się nie działo. Osobiście byłam pełna nadziei, że ktoś się zgłosi, bo powoli zaczyna się sezon na smażenie różnych rzeczy i ludzie kompletują sprzęty. Chłop stracił nadzieję, ale ogłoszenie sobie wisiało.
W czwartek, przed naszym wyjazdem do Wrocławia, odbiera telefon od jakiejś pani, bardzo zainteresowanej nabyciem naszej gofrownicy. Był tylko jeden malutki problem. Pani nie mieszka w naszej okolicy i zadała pytanie o przesyłkę. Mąż jej mówi, że wyjdzie trochę drogo i najlepiej byłoby osobiście, a tak w ogóle, to skąd pani dzwoni.
Okazało się, że pani jest z  ................. dokładnie tak - z Wrocławia :)))
Na to ta moja Dobra Dusza mówi jej, że on akurat jutro jedzie do Wrocławia i może jej tę gofrownicę przywieźć. Pani musiałaby tylko dojechać po odbiór w jakieś umówione miejsce.
Kobieta się zgodziła, jak najbardziej i do naszego bagażu dołączyła dodatkowa torba z żelastwem :)) Udało się nam przewieźć ją bez narażania czyjegokolwiek zdrowia i życia, nikomu na głowę nie spadła ( na półkę w pociągu nie była kładziona zresztą), nikt się o nią przewrócił, ani goleni sobie nie poobijał.
Po przyjeździe do hotelu, mąż zadzwonił do naszej kontrahentki z informacją, że jesteśmy w tym i tym hotelu i najlepiej byłoby, gdyby podjechała tutaj, bo nie będziemy się z tym sprzętem wozić po całym mieście np. do Hali Stulecia, do której tramwaj od nas jechał jakieś 40 minut.
Kontrahentka okazała zrozumienie w temacie, zwłaszcza, że mieszka w okolicy naszego hotelu. Umówili się na sobotnie popołudnie. Super :)
Wracamy zatem w sobotę po zawodach, Chłop do niej dzwoni, a tu telefon wyłączony. Drugi, trzeci raz, sms i nic. Nosz kurde jak nic, babie się odmieniło! I co teraz? Zostawić gofrownicę w hotelu? Wieźć ją ze sobą do domu, wlokąc ją przedtem przez całe miasto, Ostrów Tumski, do Gosi i na dworzec?? 
Nic mądrego nie wymyśliliśmy na bieżąco, stwierdziliśmy, że jedziemy na Rynek, potem się pomyśli.
Wychodzimy z hotelu, zatrzymaliśmy się na chwilę z mojej inicjatywy, bo chciałam lipy sfotografować, w międzyczasie tramwaj pomachał nam na do wiedzenia, następny był za jakieś 10-15 minut. Trudno, poczekamy.
Czekamy sobie, czekamy, tramwaj prawie, że podjeżdża, a tu dzwoni telefon mojego męża. Jakiś nieznany numer. Odebrać trzeba, bo może kolejny chętny i to z Wrocławia??
A tu niespodzianka. Dzwoni syn naszej kontrahentki mówiąc, że mamie rozładował się telefon, on dopiero teraz go włączył 
i odczytał smsa, i tak w ogóle to może za pięć minut podjechać po towar.
Super :)) Gdyby nie moje zdjęcia, to jechalibyśmy już w stronę Rynku i trzeba byłoby się cofnąć. A tak, nie musimy :)
Po kilku minutach, pod hotel podjechał młody mężczyzna ze swoją żoną, dokonaliśmy wymiany, po czym zaproponował nam podwiezienie w okolice Rynku, bo i tak w tę stronę jechał. 
W trakcie jazdy zaczął mówić o mamie, że ona już w tej chwili te gofry smaży i czeka na sprzęt. Pomyślałam sobie szybko - ciekawe, co oni tych gofrów tacy spragnieni? Chłopak dokończył swą myśl - mama smaży gofry na jakimś festynie i bardzo jej zależy na dodatkowym sprzęcie.
Taki to biznes zrobiliśmy we Wrocławiu :))
Poza tym, po przyjeździe, obok toalety na dworcu znalazłam dwie dychy :)) Jak nigdy. Wydałam je od razu na bilety komunikacji miejskiej.

Publikuję tę historyjkę osobno, a zdjęcia z Wrocławia będą w osobnym poście, ale pewnie nie jutro, tylko trochę później.
Mam nadzieję, że się Wam podobała. 

Miłego weekendu wszystkim życzę - kto go będzie mieć, oczywiście :)

wtorek, 17 czerwca 2014

Wrocławski weekend - odsłona druga

Zostawiłam Was w Ogrodzie Japońskim, ale to nie był koniec naszego spaceru z Mariją.
Po wyjściu z Ogrodu, udałyśmy się na drugą stronę ulicy do pięknego parku, zobaczcie, co po drodze widziałyśmy - między innymi, oczywiście:

Spore drzewo miłorzębu japońskiego, na którym Marija wypatrzyła tego oto pajączka:


 Sosna, chyba himalajska, według studiów moich porównawczych:


Liść tulipanowca - kto by pomyślał, że pod nazwą tą kryje się drzewo, a nie bylina:


Drzewo mocno doświadczone przez los, ale mimo to miało piękną, zdrową koronę i mnóstwo liści:


Tak wygląda jego pień z drugiej strony:


To nie wszystkie cudowności, które widziałyśmy po drodze, ale nie sposób wszystkiego sfotografować i na bloga wrzucać ;)
Wróciłyśmy zatem pod Halę i na pożegnanie, Marija udekorowała nas swoimi medalami:

dla Chłopczyka:


dla Dziewczynki:


Dla Chłopczyka i Dziewczynki:


Fajne, nie? :) Niezmiennie zachwyca mnie pomysłowość Marii w tworzeniu ciekawych rzeczy z praktycznie prawie, że niczego.

Jeszcze raz Marii, bardzo Ci dziękuję za spotkanie i medale :))

I tak po kilku godzinach spędzonych razem, Marija oddaliła się do swoich spraw, a my zostaliśmy, gdyż nasze koleżanki z ekipy startowały na krótszym dystansie, który zakończył się chyba bez większych zgrzytów.

Zaraz po, ekipa wsiadła w swoje samochody, udając się do Poznania, a my z Chłopem pojechaliśmy do hotelu, doprowadziwszy się do stanu jako takiej używalności, ruszyliśmy w miasto. 
Tutaj zrobię przeskok czasowy. 
W mieście zrobiliśmy pierdylion zdjęć, załatwiwszy w pewnym momencie mały biznesik, z którego uzyskaliśmy parę złotych - naprawdę :))), ale o tym w następnym poście, pokażę również kilka fotek z okolic wrocławskiej Starówki.

Nadeszła niedziela, dzień naszego spotkania z GosiAnką i wyjazdu do domu.
Opuściliśmy przed południem hotel, udaliśmy się na Rynek, zrobiliśmy długaśny spacer przez tenże, potem Ostrów Tumski 
i wyszliśmy na Moście Grunwaldzkim, skąd udaliśmy się do Gosi, psując przy okazji autobus, jak się okazało.
Gosia czekała na nas z Ruficzkiem na przystanku. Przywitaliśmy się wszyscy, Rufika nie pomijając i rozpoczął się ostatni etap naszej wizyty w stolicy Dolnego Śląska. Gosia ugościła nas wspaniale, szfystko ;), co podała było bardzo dobre, nawet ten nieszczęsny sernik :))) Szczerze powiedziawszy, jakby mi Gosia nie powiedziała, że galaretka wsiąkła w ser, to pomyślałabym, że tak musi być :)) Co tam, pośmialiśmy się z Waszych typowań, co zrobię w momencie zaserwowania mi tego dania :)) A co miałam zrobić? Zjadłam i było dobre.

O wszystkich szczegółach wizyty pisać nie będę, niech pozostaną w mojej i Chłopa mego życzliwej pamięci :)
Napiszę tylko, że wygłaskałam słodziaki, czyli bzydale Malwinkę i Kalinkę - niesamowite są :) Tylko rozsądek powstrzymywał mnie od zagłaskania ich ;) Są niesamowicie ruchliwe, wszędzie włażą i widać ich różne charakterki :)
Zdjęć z kociego pokoju nie mam, ale mam inne:


Kto zwiał przed nami i nie kazał się pogłaskać? 


Królowa Amisia, oczywiście :)


Książę Kayron przyjął hołdy mu należne od swych wiernych wielbicieli, a potem spokojnie przyciął komara:


Ruficzek - sama słodycz, spokój i opanowanie:

 

Czy to stworzenie wygląda na łobuza, skaczącego na klamki, firanki, lubiącego psocić? No właśnie. Coś tu jest nie tak, albo Gosi kota podmienili, bo Hokusik cały czas spał sobie słodko, pozwalając się pomiziać, otworzył przy tym oczy, ziewnął potężnie dwa razy i zapadł w kolejną drzemkę:


Oprócz Gościnności otrzymaliśmy od Gosi jej firmowe długopisy - nie muszę pisać klasówki :))) ;)
i coś, co świadczyło o tym, że pamiętała o mnie w swej podróży do Japonii:


Japoński pociąg, który znalazł miejsce tu:


Stoi sobie na sprężynie lampy, którą mam przy komputerze. Stwierdziłam bowiem, że nie wypada, żeby pociąg wisiał, bo nie taka jest jego rola.
Do kluczy też go trochę szkoda, bo raz dwa się zniszczy. Tutaj ma dobre miejsce :)

I tak nasz pobyt dobiegł końca. Gosia odwiozła nas na dworzec, wsiedliśmy do pociągu i wróciliśmy do domu.

Gosiu, publicznie dziękuję Ci za Twoją Gościnność i za wszystko :))

Dziewczyny okazały się takie, jakimi są w necie, bez ściemy. Uratowały honor miasta i spotkanie z nimi stało się najjaśniejszym punktem naszego weekendu. Było naprawdę super :)

A jutro, albo pojutrze - ostatnia część naszych wrocławskich spotkań z ludźmi i architekturą :)

Do miłego wszystkim :)