sobota, 30 maja 2015

Co Heine miał na myśli?

Oto moje tłumaczenie wiersza H. Heinego:

W przepięknym miesiącu maju,
kiedy pękały wszystkie pąki,
wtedy w moim sercu
wzeszła miłość.

W przepięknym miesiącu maju
kiedy wszystkie ptaki śpiewały
wtedy postawiłem jej
moją tęsknotę i pragnienie ( albo żądanie - słowo Verlangen ma wiele znaczeń).

Nigdy nie pisałam wierszy, czasem tylko jakieś rymowanki w Waszych blogowych zabawach, ale taka poezja to już nie moja bajka ;)) Jestem bardzo prozaiczna ;)
To jest w miarę dosłowne tłumaczenie wiersza Heinego, wiemy już mniej więcej o co chodzi, więc teraz kolej na Was :) Na Waszą interpretację tego pięknego utworu, bo po niemiecku brzmi on naprawdę ładnie i składnie. Opublikowany został w 1827 roku. 
Kto ma zatem ochotę, niech przyjmie moje zaproszenie do zabawy :)) Pomysł jako pierwsza podsunęła Errata w komentarzu do poprzedniego postu.
Epoka romantyzmu minęła i to dość dawno, czasy stały się dzikie i pełne materializmu, ale w wielu z nas drzemią tęsknoty, które bliskie były romantykom. Rzecz jasna, ci niemieccy żyli w innych uwarunkowaniach politycznych niż polscy, z zaborcami walczyć nie musieli, stąd też trochę inna tematyka ich utworów. Nie jestem, zresztą specjalistką od literatury romantycznej, ale to nie ważne w tym momencie.

Miłego rymowania, albo i nierymowania, a interpretowania literackiego życzę :) 

piątek, 29 maja 2015

Moja sakura

Bardzo się mi to słowo podoba. Jest takie zwiewne i tajemnicze, jak kwitnące wiśnie, czy też u nas w Polsce inne drzewa owocowe. Gdzieś wyczytałam o inicjatywie w Polsce, polegającej na znalezieniu sfotografowaniu kwitnących drzewek owocowych i pochwaleniu się zdjęciami. Zdjęcia zrobiłam, ale dopiero teraz je trochę uporządkowałam. Przedstawiają kwitnące jabłonie i mirabelki na mojej kijkowej drodze, oraz drzewko wiśniowe w ogrodzie moich rodziców. Wisienka jest nieduża, ale to dorosłe drzewo, często pięknie owocuje, chociaż ja za wiśniami nie przepadam.
I tak ku pamięci, zapraszam do oglądania:



















Kwiaty te zachwycają mnie za każdym razem, a tak krótko są na drzewach. Tak w ogóle mam wrażenie, że ta tegoroczna wiosna mnie jakoś ominęła. Dlatego tyle różnych zdjęć porobiłam, chodząc z kijkami, ale to dziwne odczucie pozostało.
Od kilku lat, zawsze w maju przypomina się mi wiersz Heinricha Heinego - niestety nie znalazłam polskiego tłumaczenia, chociaż na pewno istnieje :

Im wunderschönen Monat Mai,
Als alle Knospen sprangen,
Da ist in meinem Herzen
Die Liebe aufgegangen.
 
Im wunderschönen Monat Mai,
Als alle Vögel sangen,
Da hab ich ihr gestanden
Mein Sehnen und Verlangen.


To o miłości :) Nie pamiętam go całego, ale tak uparcie po głowie mi chodzi, że musiałam go poszukać i wrzucić na bloga. Nie będę go tłumaczyła, bo moje tłumaczenie byłoby bardzo chropawe, wrzućcie go sobie w gugla, jak ktoś nie zna niemieckiego.

Miłego weekendu Wam życzę :) U nas zaczęło padać i Bonus z chęcią na balkon wyszedł. A tak wody się boi ;)


poniedziałek, 25 maja 2015

Miss mokrego podkoszulka

Co to za dzień wczoraj był! I nie mam na myśli wyborów, którymi się jakoś nie ekscytowałam, aczkolwiek udział w nich wzięłam. Nie, nie, o wyborach pisać nie będę, bo nie mam ochoty, wystarczy podziałów między nami.
Do rzeczy zatem. Jak pisałam w poprzednim poście, wzięliśmy z Chłopem wczoraj udział w gonitwie za Lwem w Tarnowie Podgórnym. Impreza zorganizowana z dużym rozmachem, wzięło w niej udział mnóstwo ludzi, ale jakoś nie czułam się stłamszona tłumem, ponieważ jest tam dużo miejsca dla wszystkich.
Gmina należy do najbogatszych w Polsce, organizatorzy biegów nawiązali współpracę z wieloma sponsorami, pogoda dopisała 
i oboje zadowoleni wróciliśmy do domu.
Oboje z Chłopem biegliśmy na 7 km. On pobiegł niczym pantera, albo gepard bardziej ;) robiąc życiówkę, a ja w tempie zbliżonym do slow jogging ( wymyślił to i rozpropagował pewien Japończyk ) pokonałam cały dystans bez zatrzymywania się 
i bez kolki :) Do piątego kilometra biegłam, potem siły mnie trochę opuściły, więc szłam, żeby też oszczędzić się na finał i dobiec do mety, a nie dowlec się, czy też być ściągniętą z trasy przez służby medyczne. Taki był mój plan na ten rok, po wnikliwej analizie mojego zeszłorocznego występu na tej samej imprezie.
Trasa biegnie przez miasto, było gorąco, większość biegło się na odkrytym terenie, ale ja ciepłolubna jestem :) Biegnie się fajnie, bo jest mnóstwo kibiców, którzy czynnie dopingują - to naprawdę bardzo pomaga :) Poza tym wielu mieszkańców dzieliło się z nami swoją wodą, robiąc kurtyny wodne z węży ogrodowych, czy wystawiając miski z wodą, w których można było zanurzyć ręce i się ochlapać. Organizator zapewnił punkt z wodą, ale mieszkańcy wystawili też swoje :) I chwała im za to :))
Osobiście wbiegałam radośnie pod prawie każdy prysznic i to bardzo pomagało mi zebrać siły, orzeźwiało mnie i motywowało do dalszego biegu. Pod koniec jeszcze kot mi przez drogę przebiegł, nie czarny, ale śliczny, puszysty czarno - biały, taki duży, jak Bonus :) To na szczęście.
A potem się zdziwiłam, że już koniec, bo zaraz wbiegamy na stadion - siłą rzeczy nie pamiętałam całej trasy. Na luzie, 
z uśmiechem, nie za szybko, przybijając piąteczkę z Lwem ( człowiekiem za niego przebranym, rzecz jasna ;)) i jednym 
z organizatorów, szukając wśród kibiców Chłopa i reszty załogi. Byli, a jakże i wydarli się do mnie, żebym przyspieszyła, to się jeszcze załapię na lepszy czas. Ich doping był na tyle silny i przekonujący, że wydarłam ostro do przodu i zdążyłam :))
Niezbyt się to mojemu organizmowi spodobało, ale jakoś się opanowaliśmy i po chwili odpoczynku mogłam poszukać moich biegaczy.
To było naprawdę piękne :)
Jeśli chodzi o bieganie, jestem ciągle na etapie przekonywania mojej podświadomości, że może się nam udać, że nie zamierzam forsować organizmu, tylko powolutku polepszyć jego wydolność. Jeszcze niestety tak do końca nie dała się przekonać 
i kombinuje, jak koń pod górę. Ale cóż, z kijkami się prawie udało, tak na 80-95 % wiemy, że damy sobie nieźle radę, a tu potrzebna jest jeszcze mentalna praca.
Pożyjemy, zobaczymy, jakie owoce wyda.

Dostaliśmy takie oto medale ( z kryształkiem Svarowskiego) i koszulki. W bonusie macie Bonusa, uskuteczniającego kolejną poranną toaletę ;)



Myślę, że po przeczytaniu postu, tytuł stał się jasny - z przymrużeniem oka, oczywiście, bo bez przesady z tym całkowicie mokrym podkoszulkiem ;)

Miłego dnia wszystkim życzę :) ( Trochę zakwasów mam po weekendowych wyczynach, ale to nic. Zakwasy fajne są ;))

sobota, 23 maja 2015

Polowanie na różową lokomotywę

Tytuł tego postu jest dosłowny - prawie ;) nie jest bynajmniej tytułem żadnego filmu. A może i szkoda ...
W każdym razie, jakiś czas temu ujrzałam to niespodziewane zjawisko na torach i postanowiłam zrobić mu zdjęcie. Dżender, nie dżender ,ładnie wygląda - moim zdaniem. Chłop mówi, że to lokomotywa Siemensa, pod tym różowym lakierem jej nie poznałam.
Polowałam na nią trzy dni. Nie, żebym specjalnie czaiła się z aparatem przy "moim" przejeździe, ale podczas kijkowych spacerów miałam telefon w zanadrzu.
Pierwszy strzał był taki:

Taki sobie w sumie, bo pod słońce.
Potem w porze wieczorowej już, trzy dni później:


Aż wreszcie, dwa dni po mojej traumatycznej wizyty u sadystów, jakby w nagrodę ;)


Nawet nie wiedziałam, że ta różowość jest reklamą pewnej sieci komórkowej. To ostatnie zdjęcie nawet się mi podoba.Nie jest łatwo zrobić jej zdjęcie, ponieważ w tym miejscu pociągi jeżdżą bardzo szybko, ekspresy przemykają tylko z gwizdem. Czasem, 
z jakichś powodów technicznych mają tak zwane zwolnienie, wtedy jest łatwiej, nie mając do dyspozycji dobrego aparatu.
Dzisiejszy post okraszony będzie kolejowymi zdjęciami, które zrobiłam "na kijkach".
Zapraszam do oglądania i zachwycania się okolicznościami przyrody. Zdjęcia zostały zrobione w pierwszej połowie maja, dlatego jest tak żółto.







Te dwa ostatnie pociągi jechały prawie jednocześnie. Jeden w kierunku zachodnim, a drugi wschodnim.

A teraz cztery zdjęcia, jakby w dwóch seriach i pytanie z serii " znajdź kilka różnic" :)) Ma ktoś ochotę? Zdjęcia zostały zrobione w ciągu dwóch dni, nie w jednym.





Ciekawe, czy ci sami maszyniści jeżdżą na tej trasie i widząc mnie z komórką, zasłaniają szyby :))) Albo wręcz przeciwnie ;) I tak ich nie widać najczęściej. W sensie, że szyby są ciemne, a nie, że ich tam nie ma ;)

Zrobiłam też kilka zdjęć samych torów w promieniach słońca w różnej fazie.






Kierunek wschód - zachód, a ostatnie zdjęcie to podniesiona rogatka, oczywiście :) Fascynujące urządzenie, swoją drogą ;) Niestety do tej pory nie miałam okazji obejrzeć, jak wygląda w środku i jak działa. Wiem - walnięta jestem ;)

Dzisiaj brałam udział w kameralnych dość zawodach biegowo - kijkowych, w miejscowości położonej niedaleko mojego miasta. Chłop mój biegł na dychę, a ja z kijkami na 5 km. Trasa fajna była, bo biegła peryferiami miasteczka, chociaż w pewnym momencie było ciężko, bo zrobiło się duszno, słońce prażyło jak na patelni, a podłoże stanowiła kostka brukowa, ale bardzo nierówna. Z wyniku jestem zadowolona, myślę, że mogę go jeszcze poprawić, jeśli będę chciała, tylko na tę chwilę nie mam pomysłu jak. Pewnie jakaś siłownia nie byłaby zła ;)
Chłop też zadowolony. W dodatku dla nordikowców, których było niewielu, gmina podarowała drobne upominki, bo nie byliśmy klasyfikowani medalowo, jak biegacze. To było bardzo miłe i tak stałam się posiadaczką m.in. dużego parasola, kubka, długopisu. Te rzeczy zawsze się przydadzą i przy okazji będę tę gminę promować, nosząc ów parasol. Chociaż nie jestem jej mieszkanką, ale to nic. Moja bliska rodzina tam mieszka.
Jutro natomiast, w Zielone Świątki, rozpoczynamy lato, goniąc Lwa w Tarnowie Podgórnym za Poznaniem, jadąc od naszej strony. W przeciwieństwie do dzisiejszej, jutrzejsza impreza zgromadzi kilka tysięcy ( chyba ok. 3) biegaczy i ma dużo większy rozmach. Byliśmy tam w zeszłym roku, ja biegłam na 7 km, a Chłop kibicował, bo zapisała się wtedy na półmaraton - ze względu na swoją operację w nim nie biegł.
Jutro oboje lecimy na 7 km. Zobaczymy, jak to będzie.

I na koniec - w nagrodę dla wszystkich, którzy przeczytali tego posta, obejrzeli zdjęcia, zadumali się i zdobyli na refleksję ;) - Bonusik portretowo. Zdjęcie zrobił nasz kolega biegowy.


Udanego wieczoru i miłej niedzieli :))

wtorek, 19 maja 2015

Coś szyciowego w końcu

Maszyna kurzem zarosła straszliwie, bo przez ostatnich kilka miesięcy już nie była używana, nie licząc jakichś drobnych przeszyć mężowskich sportowych ciuchów, do których zakupiłam specjalnie nitkę w kolorze żółto - oczojebnym. I to było wszystko. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka - głównym jest to, że nie mam w domu miejsca i za każdym razem muszę targać maszynę i wszystko na stół w kuchni, zatem nie chce mi się, poza tym trudno się mi jakoś ogarnąć z wszystkim, powoli wspinam się ku zaszczytnemu mianu Chujowej Pani Domu. I Chłop mi się zbiesił wczoraj, bo mięcha zażądał i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o przejście na wegetarianizm. Może jeszcze nic straconego, tym niemniej dzisiaj na obiad będą schabowe z pyrami 
i buraczkami. Ehhh .....
Wracając jednakże do spraw szyciowych. Postanowiłam uszyć traktorek z polaru dla chorego Kuby i wysłać mu na urodziny. Pisałam o nim trzy posty temu. 
O dziwo - udało się. Może idealnie nie jest, bo przednie koło mogłoby być większe, ale bez przesady. Trochę mi te koła problem sprawiły, zostały w końcu przyszyte jak trzeba, całość wypchana kulką silikonową i gotowe.
Tak to wygląda:



Na drugim planie Bonus, który obwąchał przytulankę, a potem położył się na swoim miejscu. Zjeść jej się nie da, więc nie ma co się nią ekscytować.
A tu jeszcze jedno zdjęcie łakomczucha na tle pustych miseczek. 


Biedny, mały i głodny kotecek ..... ;)

Znikam zatem do zajęć gospodarskich, bo zawodowe odrobiłam rano, skoro świt.
U nas wieje, pewnie jakąś burzę przywieje.
Mam sporo zdjęć roślinno - pociągowych, ale coś nie mam weny do ich obrobienia i wrzucenia na blog. Może się w końcu uda.

Miłego dnia wszystkim :)

środa, 13 maja 2015

Dramatyczny poniedziałek

Trochę doszłam do siebie po mocnych wydarzeniach z poniedziałku. Nie dość, że weekend był intensywny, to początek tygodnia rozpoczął się mocnym akcentem.
Chodzi oczywiście o moje zębowe perypetie. Jak ktoś nie lubi tego tematu, to proszę nie czytać, aczkolwiek  nie będę epatować bardzo drastycznymi szczegółami.
O tym, że mam zęby byle jakie, już pisałam i wiele z Was ma podobne problemy. Ale poniedziałkowa wizyta przebiła chyba wszystkie dotychczasowe.
Jakiś czas temu złamała się mi górna siódemka. Była już i tak mocno osłabiona, bo przed kilkoma laty miałam z nią straszne problemy, bolała jak diabli i żadne środki nie pomagały do momentu jej wyleczenia, czy podleczenia. Swój żywot musiała zatem zakończyć mocnym akordem, a jakże. Moja dentystka ze smutkiem pokręciła głową i zaordynowała rwanie. Ona nie należy do nomen omen wyrywnych, ale tu niestety nie dało się nic innego zrobić. Zadziało się to przed świętami jeszcze i egzekucja przesunęła się w czasie, bo primo nic mnie nie bolało, secundo - tak się ułożyło ;)
Nadszedł więc ów poniedziałek, z ciężkim sercem pojechałam do Poznania, bo jakieś mocno czarne myśli mnie ogarnęły i miały swoją podstawę, niestety.
Sadystka przystąpiła do eksterminacji siódemki i po jakiejś pół godzinie męki okazało się, że korzenie siedzą tak głęboko, że sadystce skończyły się narzędzia, za pomocą których mogłaby rzeczone wydłubać. Nie mówiąc już o tym, że znieczulenie powoli przestawało działać ..... rzuciła więc hasło swojej asystentce: Dzwoń do doktora!, robiąc mi w międzyczasie rtg.
Tak, tak, tu konieczna okazała się interwencja zębowego chirurga ..... Wiedziałam już od dawna, że sadystka ma umowę 
z jakimś tam gościem, do którego wysyła czasem swoich najtrudniejszych pacjentów. Tym razem padło na mnie.
Na szczęście była to kwestia przejechania kilku przystanków tramwajem, bo to na tej samej ulicy, ale jak człowiek nie wie, co go czeka, to nerwy sięgają zenitu. 
Chirurg miał przyjmować od 19-stej, posiedziałam więc godzinę u sadystki, a potem pojechałam do sadysty. Gdzie przyjmuje, wiedziałam, bo to znana prywatna lecznica jest, ale wolałam jechać wcześniej i się tam rozejrzeć. Szczęściem w nieszczęściu 
i o dziwo, rozwalone dziąsło nie bolało mnie mimo, że znieczulenie przestało już działać.
Znalazłam gabinet, sadystka mi zresztą precyzyjnie wyjaśniła, gdzie to jest, usiadłam sama, ale po kilku minutach poczekalnia zapełniła się niewielkim tłumkiem nieszczęśników. Ale ja byłam pierwsza ;)
Okazało się również, że sadysta jest również laryngologiem i przyjmuje i tych i tych pacjentów, a pomieszczenie gabinetu podzielone jest przepierzeniami na trzy części. Zapowiadało się ciekawie, nigdy w czymś takim nie uczestniczyłam :))
Równo o oznaczonej godzinie, na korytarzu zjawił się gość o wzroście siatkarza i gromkim głosem spytał się, kto do laryngologa. Zgłosiło się kilka osób, poprosił do środka panią, siedzącą obok mnie - była pierwsza. Następnie kolejne pytanie: Kto do dentysty? Znowu zgłosiło się kilka osób, w tym ja. Popatrzył na mnie i spytał się: Pani od pani S.?? 
Wystraszona odpowiedziałam, że tak. No to poprosił mnie do środka, kazał usiąść na fotelu dentystycznym, otworzyć paszczę, przedtem wziął do ręki szprycę napełnioną jakimś płynem, dwa szybkie kujnięcia i poszedł do pani obok. Załatwił ją, następnie wyszedł na korytarz i ponownie zadał pytanie, kto do laryngologa, a ja siedziałam, bo znieczulenie musiało zadziałać. Sadysta dość sprawnie zajął się swoimi laryngologicznymi pacjentami, potem poprosił kolejnego nieszczęśnika do pomieszczenia nr 3 - tam też stał fotel dentystyczny i asystent doktora w pogotowiu. Nieszczęśnikiem zajął się asystent - młody chłopak krótko po studiach pewnie, a sadysta podszedł do mnie. Miło zagadał - gadał zresztą cały czas z pacjentami i wydając polecenia personelowi, potem wziął jakieś narzędzia do ręki, jakieś 5 minut roboty i po resztkach siódemki. Wywalił wszystkie trzy korzenie, pocieszając mnie, że takie głębokie osadzenie, sięgające prawie zatoki, zdarza się w najlepszych rodzinach i było po wszystkim.
I zawołał kolejną ofiarę.
Jakie wnioski wysunęłam z tego zdarzenia? 
Jeśli jeszcze raz będę miała mieć jakikolwiek ząb usuwany, to bezwzględnie najpierw zdjęcie rtg. Powinno być zrobione, miałam nawet iść u siebie, ale jakoś tak mi zeszło. Pan chirurg zrobił na mnie dobre wrażenie, więc jeśli cokolwiek miałoby być problematycznego, to do niego. Krótko i na temat, pewną ręką i fachowo.
Na szczęście nie boli mnie to wszystko jakoś strasznie, więc ok. jak po takiej masakrze. Biorę antybiotyk - niechętnie, ale co zrobić i czekam aż mi się tam wszystko zagoi do końca. Bo na razie wyglądam trochę jak ofiara przemocy domowej, 
z podpuchniętą jedną stroną twarzy ;)
Jako, że po wczorajszym nocnym deszczu jest ładna pogoda, a ja zajęta będę dopiero pod wieczór, to wyjdę sobie z kijkami na trochę i powoli. 

Miłego dnia wszystkim życzę :)

P.S. Jak chcecie, to podzielcie się swoimi strasznymi chwilami w gabinetach dentystycznych. To było najgorsze, chociaż chwile grozy przeżywałam również w podstawówce. Tam to były sfrustrowane sadystki!!!
Bo, kiedy poszłam do liceum, to gabinet - owszem był, ale nikt już tam nie przyjmował i może wtedy te zęby, przez nikogo nie kontrolowane, poleciały. Dostać się do ośrodka było trudno, a i pańcie odwalały tam robotę jak mogły - byłam raz chyba. Ratunkiem była nowo powstała spółdzielnia albo prywatne wizyty. Szkoda gadać .....

sobota, 9 maja 2015

Kot się za mną stęsknił, chyba.

Nie było mnie w domu dwa dni. W piątek i sobotę wizytowałam pewne miasto na DOLnym Śląsku w celach służbowych. 
Z różnych względów były to ciężkie dni i dawno tak się nie cieszyłam z powrotu do domu, do Chłopa i kota, oraz spokoju 
i swojego świata.
Sama jazda w te i nazad była bardzo męcząca, mimo, że to nie ja siedziałam za kierownicą i nie ja przeciskałam się między tirami, mimo wygodnego samochodu. Dolnośląskie nie jest na końcu świata, to raptem sto parę kilometrów od nas, pokonanie ich zajęło nam dzisiaj niecałe trzy godziny, wczoraj trzy i pół. Krajowa jedenastka zapchana czym się tylko da. Brakowało jeszcze tylko furmanek ciągniętych przez konie. Dlatego wolę pociągi, mimo wszystko. Ale teraz się nie dało, organizacyjnie.
Chłop mi doniósł, że Bonus był nieswój, nie chciał iść spać, siedział w korytarzu, a potem obudził go o 3.30 ... a mówiłam futrzastemu, że dzisiaj wrócę! Cóż, stado mu się rozpierzchło, stan liczebny się nie zgadzał i co tu zrobić ;)
W drodze powrotnej dopadły mnie objawy choroby lokomocyjnej, do eskalacji nie doszło, bo poprosiłam o zatrzymanie się -napatoczyło się centrum handlowe pod Ostrowem, wyszłam z samochodu ze zdrętwiałymi przedramionami - przedziwne uczucie, na miękkich nogach, ale po kilkunastu krokach przeszło mi. W centrum była apteka, w której kupiłam coś przeciwko objawom, przesiadłam się do przodu i już spokojnie dojechałam do domu. A w domu spłukałam wszelkie syfy podróżne solą bocheńską ,którą Chłop kupił mi, kiedy pojechał biegać w kopalni. Sól wygląda jak smalec z żurawiną. I pozostawia na skórze taki tłustawy film, ale nie wysusza przez to skóry. Fajnie było wykąpać się u siebie :)))
Rozpadało się u nas i rozgrzmiało, ale powietrze zrobiło się takie miłe, nawet w mieście.
Bonus burzy się nie boi, bo siedzi na balkonie i łapie krople wody. N|ie, żebyśmy mu wody w miseczce żałowali, taka samodzielnie upolowana smakuje widocznie lepiej ;)
A jutro idę na wybory. I biorę swój długopis ;) Po co swój? Poczytałam o tym na jednym z ulubionych blogów i może w tym szaleństwie jest jakaś metoda? Desperacja? Poczucie bezsilności?
Pewnie wszystko po trochu, a poza tym w głowie się mi kręci od jazdy, dwóch dni poza domem i wielu innych spraw.
Na koniec, takiego kotka spotkałyśmy dzisiaj, wychodząc rano z hotelu. Śliczny, tylko trochę kulał i żal mi się go zrobiło, chociaż może niesłusznie. Po pyszczku widać, że to kocur ;)
Spokojnych snów wszystkim życzę, a jutro Chłop mój loto wef swarzynckim szpocie. Ja jadę jako obsługa trasy i kibic.


wtorek, 5 maja 2015

O mało co do zderzenia nie doszło .... przeze mnie ;)

Od kilku dni zbieram się, żeby coś na blogu napisać  i ciężko idzie. Wczorajsza pełnia wyzwoliła w końcu jakieś dziwne napięcie, niechęć, smutek, które ogarnęły mnie jakiś czas temu. Tak to już jest, że uczucia te przychodzą czasem i na glebę rzucają. Punktem kulminacyjnym było wydarzenie, które skończyło się - ku mojemu zdziwieniu, dobrze. Otóż miałam coś do przetłumaczenia, tekst niby niezbyt długi, ale ciężki, bo naszpikowany prawniczo-handlowymi treściami. Ślęczałam nad nim jeszcze w niedzielę, pilnie klikając w ikonkę zapisywania, żeby całej pracy nie posłać w kabelki. Niestety komputer nie wytrzymywał napięcia i kilka razy się mi zawiesił. Po odwieszeniu, tekst istniał, przerzuciłam część na pendriva, zrobiłam drugą kopię na pulpicie, a późnym wieczorem wyłączyłam edytor. Kiedy chciałam sprawdzić, czy wszystko mam, okazało się, że nie mam. Całe dwie niedzielne godziny poszły się walić. To mnie naprawdę podłamało. W poniedziałek zasiadłam do tej pracy jeszcze raz i coś mnie tknęło, aby włączyć ten drugi tekst, który skopiowałam na pulpit również. I tam było wszystko, co zrobiłam w niedzielę. Cóż, pełnia minęła, punkt kulminacyjny, niczym w noweli nastąpił ,zobaczymy, co będzie dalej.
A teraz będzie weselej, o zderzeniu przeze mnie ;)
Kwiecień pod względem sportowym był bardzo słaby, raptem 9 dni. Maj rozpoczęłam intensywniej, oby ta tendencja się utrzymała i żebym zdrowotnie dała radę.
Dzisiaj wieczorem również ruszyłam  z kijkami, dochodząc do takiego miejsca, w którym droga się teoretycznie kończy, właściwie dwie się schodzą przy bramie dawnego PGR-u. Można tam wjechać, bo ciąg dalszy drogi wiedzie przez to gospodarstwo, wieś 
i wyjeżdżamy na główną. Ja tamtędy nie chodzę, tylko się cofam.
Stoję więc przy tej bramie na rozstaju dróg, patrzę, od strony mojego osiedla jedzie samochód, więc czekam aż przejedzie, z tej drugiej drogi też zbliża się samochód, który - wydaje mi się, że miał znak "ustąp pierwszeństwa" ( nie chciało się mi dzisiaj sprawdzać, czy to był ten znak, przekręcony przez półgłówkowatych osiłków). Oba jadą i niewiele brakło, a zderzyłyby się, ponieważ te pierwszy zatrzymał się obok mnie, a ten drugi - młody kierowca - nie wiem, co myślał. Może o tym, u kogo skombinować kasę na fajki, albo gdzie pobzykać bez zobowiązań?
Na szczęście nic się nie stało, a gość który się przy mnie zatrzymał, spytał się z miłym uśmiechem o drogę na Gniezno. No to mu powiedziałam, jak ma jechać, chłop życzył mi miłego dnia i pojechał w swoją stronę. Chyba się mu moje, to znaczy moja koszulka podobała, bo jest z takiego jednego biegu w Poznaniu, a samochód miał poznańską rejestrację ;)
Ot, taka sytuacja ;)
Zdjęć mam sporo w komórce, ale dzisiaj nie chciało się mi ich obrabiać, więc będą na następne posty. W roli głównej pociągi 
i kwiatki.
Kociamber ma się dobrze. Jest niezawodnym budzikiem około 4-4.30 rano. Jak ma fazę na niespanie, to potrafi kilka razy po nas przebiec, ostatnio zamykamy więc drzwi od pokoju. Do dyspozycji ma resztę mieszkania, niech robi tam, co chce ;) Zbój jeden, sierściuch ;) 
Poza tym, zrobił bardzo dobre wrażenie na naszych znajomych, którzy odwiedzili nas półtora tygodnia temu. Bonus z godnością pełnił honory domu,goście nasi stwierdzili, że to pierwszy czyjś kot, który nie chowa się przed obcymi, tylko im towarzyszy. 
Komentarz mój: oczywiście, że hrabiątko nie będzie chowało się przed ludźmi w swoim domu. Musi wiedzieć, co się dzieje, prawda?
W tej chwili ucina sobie drzemkę przed pójściem spać, na wiadomym fotelu, który muszę z nim dzielić ;)

Spokojnego wieczoru wszystkim życzymy :)