Wybrałam się wczoraj służbowo do miasta wojewódzkiego, leżącego w środku Polski mniej więcej. Wysłano mię tam na pewne szkolenie, po którym będę miała dodatkowe uprawnienia, pozwalające na egzaminowanie nieszczęśników, pragnących uzyskać dyplom językowy ;) Za dużo ich pewnie nie będzie, ale zapotrzebowanie jest, firma delegowała i zapłaciła, więc cóż było robić. Pojechałam. Do Łodzi jechałam bez przesiadek, wsiadając do TLK w moim mieście i to skoro świt, zmuszona do wstania jeszcze wcześniej. I mimo to, spóźniłam się na to szkolenie haniebnie, bo pociąg załapał prawie pół godzinne opóźnienie i to przed samą Łodzią. Do tego musiałam jeszcze kawał drogi dojechać dwoma tramwajami - też im się nie spieszyło, w końcu padał deszcz
i było szaro oraz ponuro, błoto chlapało na wszystkie strony, psa by nie wygonił na dwór, bo koty same wyłażą, a co dopiero wykrzesać z siebie dużo radosnej energii do jazdy ....
Potem jeszcze krążenie po zabudowaniach uniwerku i wreszcie - hurra, jesteśmy na miejscu :) Jesteśmy, bom z koleżanką jechała, po drodze się dosiadła.
Szkolenie, jak szkolenie - przeszło, minęło, papiórki podpisane i cóż się okazuje? Że trzecia "koleżanka", która do Uć przyjechała autem w niedzielę, ma nagle inne plany i niestety nie możemy z nią wracać do domu. Ma prawo, tylko dlaczego nas o tym nie poinformowała, chcąc cichaczem umknąć przed nami dwiema? No, ale nie mierzmy wszystkich ludzików swoją miarą.
Szybki telefon do Chłopa i na półtorej godziny możemy wsiąść w TLK na dworcu Uć Kaliska, przesiąść się po drodze w IR i już jesteśmy w domu :) Tylko musimy w miarę sprawnie przemieścić się na ów dworzec, nie mając kupionych biletów na powrót i nie orientując się do końca, jak te tramwaje jeżdżą. Logiczne, wracamy tymi samymi, którymi przyjechałyśmy, aczkolwiek, gdyby nie moje natchnienie na jednym z przystanków, wsiadłybyśmy wew dwunastkę jadącą w odwrotną stronę. Na naszą trzeba było przejść na drugą stronę. Tak do końca tego cudu nie rozpracowałam, bo było ciemno i strasznie padało, ważne, że jakaś dobra dusza była w temacie i nas dobrze pokierowała.
Podróż trwała prawie 50 minut. Myślałam, że nigdy się nie skończy, naprawdę. I, że nigdy stąd nie wyjadę, bo ten tramwaj nigdy do celu nie dotrze. Na ulicach potworny tłok. Raz, że remonty, dwa pora popołudniowa, a czy - świąteczne zakupy. Tramwaj głównie stał, poruszając się z rzadka do przodu, wszędzie ciemno, zachlapane szyby, obce widoki ..... dobrze, że tłoku w nim nie było. Dopiero później coś kazało odwrócić się mi w lewą stronę, a tam znana mi cerkiew. Hurra - Fabryczny :) Wiem, gdzie jestem :) Nieważne, że na Kaliski jeszcze przystanków od pierdyliona.
W końcu dojechałyśmy, znalazłyśmy wejście na dworzec, co nie jest w tej chwili takie oczywiste, zdołałyśmy przejść skomplikowaną procedurę kupowania biletów, nawet coś do jedzenia zdążyłyśmy kupić i w oszałamiającym tempie prawie dwóch godzin, pokonałyśmy te 70 km ( bo pociąg nadrobił opóźnienie;)), gdzie miałyśmy przesiadkę, czekając kilka chwil na spóźniony IR, który dowiózł nas na miejsce. Ten przynajmniej był ciepły i czysty. Jeszcze tylko chwila niepewności, czy drzwi otworzą się na mojej stacji - na poprzednich się otwierały, a u nas miały chwilę zawahania i już byłam w domu. Tzn. Chłop po mnie wyjechał ;)
Męczące, prawda? Kto doczytał jest miszcz :)
Dzisiejszy dzień przeleciał mi na prawie nicnierobieniu, niemoc mnie jakaś opanowała i nawet choinki nie chciało się mi ubierać, ani prezentów popakować. Rano tylko mamie w kuchni pomogłam przy pierogach, u siebie wstawiłam zmywarkę, bo pełno garów było po Chłopa realizacjach kuchennych i tyle. A, no i blogowe zaległości nadrobiłam. Chociaż wieczór jeszcze długi.
Przeczytałam na Waszych blogach wiele pięknych życzeń. Moje może nie będą takie wspaniałe, ale spróbuję:
Zdrowych i radosnych Świąt Wam życzę :)
A, jeśli Wam do radości daleko, to chociaż niech będą spokojne.
Bez codziennej gonitwy i zmęczenia.
Wszystkiego, co najlepsze ♥♥♥